kot w chwale

kot w chwale

wtorek, 13 października 2015

Wizyta u zegarmistrza

Kot zabłądził kiedyś w jakiś krakowski zaułek i nagle znalazł się na nieznanej wcześniej uliczce. Zobaczył wielki szyld: "zegarmistrz". Między jednym a drugim klientem - przemknął się do środka. W zakładzie całe ściany pokryte były dyplomami. Certyfikaty, francusko-brzmiące nazwy, daty i pieczęcie podkreślały kunszt i doknonałość mistrza, tak skupionego na swej pracy, że nie zwracającego uwagi nic poza metalowymi trybikami. Na stoliku leżała wielka, szacownie wyglądając księga...

Można z niej było wyczytać, że Zegarmistrz to istota nie tylko perfekcyjna, ale i o ogromnej mocy a wiele, wiele lat wcześniej zachciało mu sie stworzyć świat. Zaprojektował go dość precyzyjnie, z polotem, a potem upstrzył różnymi mniej i bardziej udanymi stworzeniami, pooglądał z prawej, z lewej strony, nacieszył oko cudowronkiem, troche skonsternował go końcowy efekt z przypadku robaka palolo, a na końcu - na dłużej zatrzymał się przy człowieku. To było ciekawe: jak on poradzi sobie z tymi wszystkimi trudnosciami? Jak będzie reagował? Czy przy bolesnym dotknięciu schowa coś, podobnie jak ślimak chowa swoje różki? A może zwinie się w kulkę jak przestraszony jeż? 
Ciekawe, bardzo ciekawe... pomyślał Zegarmistrz ale w tym momencie zaniepokojny spojrzał na... zegarek oczywiście zastanawiając się czemu tyle cennych minut zmarnował na dywagacje nad człowiekiem. Czas ucieka - trzeba zająć się ważniejszymi sprawami - skonkludował Zegarmistrz, po czym niewiele myśląc energicznie zakręcił światem (a wiedzieć trzeba, że świat stworzony przez niego miał postac kulistą, więc nie było trudnym nadanie mu spinu) i czym prędzej oddalił się. Może kiedyś, po setkach, tysiącach lat wróci by sprawdzić czy człowiek jest bardziej podobny do jeża, czy też do ślimaka... pod warunkiem, że będzie pamiętał o świecie posród wszystkich innych projektów, trybików i znacznie ważniejszych kół zębatych...

Kot wzdrygnął się, ziewnął i przeciagnął. Na szczęście ta wizyta, to tylko sen, a we śnie można zbłądzić nawet w umysł jakiegoś filozofa, proponującego skrajnie zakłamaną i wykrzywioną wizję Stwórcy. Wizję Boga odległego, niezainteresowowanego swoim stworzeniem, nie wspominając już o konkretnych osobach. Kłamstwo z dna piekieł.

"U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone" (Łk 12,7).

Marta (Kot w chwale)

niedziela, 11 października 2015

Koty chodzą własnymi scieżkami...

... i wszystko robią po swojemu. Tym razem Kot w chwale wraca z dłuuugiego spaceru by dalej szeroko otwierać bardzo jasne, zielonkawe oczy i opowiadać o chwale, która jest dostępna. Także dla ciebie.

W jednym z moich ulubionych wierszy Zbigniew Herbert napisał, że "kamyki nie dają się oswoić". Myślę, że mimo dość zauważalnej różnicy w strukturze i konsystencji - podobnie jest z kotami. One też "są stworzeniami doskonałymi", "słusznymi, pilnującymi swych granic, pełnymi godności" i "do końca będą na nas patrzeć okiem spokojnym, bardzo jasnym".

Ja właśnie jestem kotem. Bardzo lubię być sobą, robić, działać, myśleć po swojemu. Wiedzą o tym moi bliscy bardzo dobrze. Domyślam się, że niektórym znajomym kłóci się to z opinią "osoby bardzo religijnej" jaką - cóż poradzić - mogę tu i ówdzie posiadać. Bo religia wpycha w ramki, układa myśli w szufladkach oznaczonych jako "zło" i "dobro", każe myśleć jak myśli ktoś, gdzieś...

Po części się zgadzam. Sama religia, jako zinstytucjonalizowany system praktyk czy też może - procedury kultu jakiegoś bóstwa - owszem - może być opresyjna. Owszem - stawia ograniczenia i wymagania, coś nakazuje, czego innego zabrania. Czytaliście książkę "Chata"? W niej nawet On mówi, że nie lubi religii!
Choć... dla nas niekiedy jest wygodna. W końcu dzięki niej mamy gotowy zestaw procedur pozwalających "odczynić zły los" i "przebłagać, obłaskawić zagniewane bóstwo". Albo "zdobyć kilka zasług" i dzieki temu wyjść o kilka szczebelków wyżej po drabince do nieba.

Tak, tak, to oczywiście podpucha. Bo chrześcijaństwo nie jest kultem plemiennym, w którym faktycznie obowiązywały takie właśnie zasady. Religia, desperacko próbowała wytłumaczyć wszystkie przerażenia tego świata a potem odczynić i obłaskawić jakąś nieznaną, odległą, kapryśną siłę.
Nie mówię, że religia jest zła, że z chrześcijaństwem nie ma nic wspólnego, spokojnie, aż tak daleko nie idę. Ale religia to nie to samo, co wiara. Faryzeusze byli religiijni. Paweł Apostoł był tak gorliwy w swej religijności, że Jezus musiał strącić go z konia na drodze do Damaszku. Religia bez relacji jest pełna sprzeczności i faktycznie ogranicza wolność. Co najgorsze - prowadzi do nikąd.

Wiara jest relacją z konkretną Osobą. Kiedy Duch Święty wkracza w religię, ona ożywa i staje się pomocą, nie ograniczeniem. On - jak czytam w Apokalipsie "stoi u drzwi i kołacze". Nie trzeba otwierać. Ale jeśli otworzę, zobaczę Drogę, dla której zostałem stworzony, dlatego dopiero na Niej w pełni mogę być sobą. Jest na Niej miejsce i dla kota, chodzącego bardzo, bardzo własnymi ścieżkami. Bo gdzie Duch Pański, tam wolność (1 Kor 3,17).

Marta (Kot w chwale)



wtorek, 18 sierpnia 2015

De revolutionibus

Spadające gwiazdy. Miałam w ostatnim czasie kulminacji perseidów trzy podejścia do ich obserwacji, dwa zwieńczone wspaniałym sukcesem. Nigdy wczesniej nie widziałam tego zjawiska tak jasno i tak... blisko? Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie była to jakaś majączaca na horyzoncie strużka, tylko wielkie "baaaang", raz nawet dokładnie nad moją głową, powiewające przez ułamek chwili migotliwą, niemalże sztuczną kitą światła. To było naprawde fajne i naprawdę niezwykłe, jakby świat na codzień mi niedostepny, niewidzialny i niedotykalny, taki na granicy istnienia uchylał rąbka swojej tajemnicy.

Po kilku dniach, kiedy to doświadczenia nieco oddaliło się w czasie, doszłam do wniosku, że zdarzenia te były na tyle neizwykłe, że mimo intelektualnej pewności ich realności - mam poczucie w jakimś stopniu - ich utraty. Tak jakby były na pograniczu snu, złowrogo się wymykając. Stają się coraz bardziej odległe i choć ja stanowczo pielęgnuję te wspomnienia - one jakby chcą uciekać, bym kiedyś - patrząc na nieustępliwie statyczne, podręcznikowo-nudne niebo - zaczęła się zastanawiać, czy ja aby na pewno w ogóle kiedykolwiek widziałam spadające gwiazdy...

W życiu z Bogiem też spadają perseidy, na naszych oczach. Raz mniej, raz bardziej spektakularne, ale zawsze jest to tak samo niezykłe, nadnaturalne działanie, niejako zza kurtyny, przesłaniającej nam niewidzialną rzeczywistość. A wokół tego, co niewidzialne, mimo doktoratów, mimo książek, mimo wiedzy, zawsze snuje się smrodek wątpliwości. Tak już my ludzie - mamy.

Pamiętajmy więc o naszych perseidach - tych astronomicznych i tych innych, życiowych, dokumentujemy je i archiwizujmy, dziekujmy za każdą smuge światła na ciemnym firmamencie. By ciągle przypominać; innym, a najpierw - sobie, że On jest. On jest DOBRY. Nieskończenie dobry. Zawsze dobry. Tak dobry, że daje gwiazdkę z nieba. Głośmy Jego chwałę, zanim wszystko zracjonalizujemy. Bo może przyjść dzień, kiedy prędzej posądzimy siebie o omamy wzrokowe lub zdefiniujemy nowy rodzaj złudzenia optycznego, niż uwierzymy, że oto na naszych oczach zdarzyło się coś niesamowitego.

Dlatego Kot w chwale wraca do zapisywania sobie małych i większych zdarzeń z gatunku tych gwiazdek - może nie najwazniejszych, może nie kluczowych na życiowym niebie, ale świecących i danych przez Niego - więc także ważnych. Zapisał dwa wspomnienia z tegorocznego wakacyjnego wyjazdu, kiedy modlitwa z poziomu człowieka zbawionego, a więc mającego dostęp do pełni błogosławieństwa (po przezwyciężeniu pokusy pogrążenia się w narzekaniu lub smutku) - dokonała niespodziewanego zwrotu akcji, wręcz o 180 stopni. W jednym z przypadków zmieniło się czyjeś nastawienie i okoliczności co wyratowało naszą rodzinę z trudności, w drugiej sytuacji - dokładnie w momencie kociej myślnej prośby o potwierdzenie - rozmówca zachował się w sposób nieoczekiwany - i własnie bardzo potwierdzający. Przepraszam za tajemnoczość - koty bywają tajemnicze:)

I jeszcze jedno skojarzenie: wśród wielu uzdrowień, które dzieją się wokół mnie byłam tej wiosny świadkiem istnej "perseidy" - młoda kobieta po utracie zęba - odzyskała go po krótkiej modlitwie 9-letniej córki. Sobie i wszystkim moim czytelnikom życzę nie tylko takich przepięknych, spadających gwiazd, ale i docelowo - całych obrotów sfer niebieskich nad nami i w nas.

Marta (Kot w chwale)






piątek, 3 lipca 2015

Pokój z widokiem

"Nie jesteście już obcymi i przychodniami, ale jesteście współobywatelami świętych i domownikami Boga" (Ef 2, 19). No to co - czas się rozgościć. Nie chcę apatycznie czekać na niebo, skoro tak blisko nieba moge byc już tu, na ziemi. Nie wiem jak ty, ale ja korzystając z niespodziewanych kilku wolnych godzin rozsiadam się w tym apartamencie z widokiem i stąd dopiero niech z przytupem rusza mój dzień. Fajnie tu, w Jego domu, w naszym domu. Nawet zostawianie gdzieniegdzie śladów sierści jest mi wybaczone. Trochę linieję na lato. 




Nieważne, co będzie się dzisiaj dzisiaj działo, kogo spotkam, co usłyszę, co zobaczę - chcę być narzędziem Jego łaski, Jego Królestwa. Ale przede wszystkim - chcę Jego Obecności w sobie. Tej łagodnej i potężnej Obecności, która zmienia wszystko i która jest sensem istnienia tych apartamentów. Z mieszkania biorę kilka przydatnych w codzienności gadżetów: miłość, błogosławieństwo, pokój, przebaczenie, nadzieję, wiarę, moc i co tam jeszcze się zmieści w torbie. Nie zapominam o karcie magetycznej do windy i ruszam w świat. 

Portier z usmiechem mnie pozdrawia: w końcu nie jestem "obcym i przychodniem". 

To się dzieje naprawdę. Nie wierzysz? Spokojnie. Ja też czasem z niedowierzaniem przecieram oczy. Jak dalej przeczytałam w liturgii z dzisiajszego dnia: 
"Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: Pokój wam! Następnie rzekł do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż /ją/ do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym. Tomasz Mu odpowiedział: Pan mój i Bóg mój!" (j 20, 24-29). 

Dobrego dnia! 

Marta (Kot w chwale) 


środa, 1 lipca 2015

Film także o kocich marzeniach (za darmo online)

Obejrzałam ten dokumentalny film po raz pierwszy około rok temu, na spotkaniu wspólnoty Głos na Pustyni gdzie kocie łapki regularnie zmierzają. Widziałam w życiu wiele pięknych filmów, także filmy z chrześcijańskim przesłaniem, dobrze zrobione filmy, są wśród nich legendy kina, jednak żaden film nigdy nie był dla mnie tak ważny jak ten dokument. Wiem, że nie jest to jedyny taki film, są podobne, (widziałam zresztą później film niemniej poruszający) jednak to film "Synowie Boży" był pierwszy i pozostanie ze mną na zawsze. 

Zresztą po kilku seansach i kilku miesiącach załatwiłam pozwolonenie od producenta by zorganizować projekcję "Synów Bożych" w szerszym gronie (w mojej rodzinnej parafii, gdzie moja mama obecnie robi bardzo fajne rzeczy dla Boga i czasem trochę pomagam - po starej znajomości;P). Od jakiegoś czasu film jest za darmo dostępny online.

Myślę, że możesz chcieć zobaczyć ten film i albo go pokochać, albo odrzucić jego przesłanie. To nie jest jeszcze jedna przeciętna produkcja, wobec której można przejść obojętnie między wizytą u dentysty a odwożeniem samochodu do mechanika. 
Nieważne, czy powoduje Tobą chęć umocnienia swojej wiary, czy czysta ciekawość, a może chęć znalezienia kolejnego argumentu by nie wierzyć - zachęcam cię, byś oglądnął "Synów Bożych". Poznasz Kocie credo i kocie marzenia a przede wszystim - mam nadzieję - weźmiesz coś dla siebie. 
Wierzę, że moje marzenia się spełnią, dzisiaj chcę się nimi szczerze podzielić z tobą. 

"Bo stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów bożych" Rz 8, 19

Zobacz zwiastun: 



Zobacz cały film (by obejrzeć go za darmo online podążaj za instrukcjami na stronie): 


Marta (Kot w chwale) 



piątek, 26 czerwca 2015

Spokojna wieczność na obłoczku, albo po co komu/Kotu zbawienie?

...może po to, żeby gdzieś tam w głębi duszy, na wszelki wypadek, na wypadek "W" (gdyby jakimś nieszczęśliwym trafem plan A, B i C na życie zawiódł) mieć jakąś psychiczną odskocznię względnego poczucia, że jest jednak OK...
... może po to, żeby na starość, kiedy odejdzie uroda*, zdrowie, siły, mozliwości etc. - żeby chociaż pozostała garść złudzeń...
... a może po to, żeby skoro na tym padole jest tak ciężko i mozolnie, to żeby chociaż móc zamknąć oczy na zmierzłą doczesność i delektować się myślą o wieczności na obłoczku?
... a może - żadne z powyższych?

No żadne z powyższych.
Zbawienie, o którym podstawowe info możesz przeczytać np. w moim poście tutaj, nie jest abstrakcyjną konstrukcją, mającą - między serialami - troszkę poprawić samopoczucie niespełnionych i sfrustrowanych starszych pań, o które żaden rycerz już nie zawalczy. Zbawienie nie jest nieszkodliwym placebo na bóle człowieka u kresu życia. Zbawienie nie jest tylko kategorią eschatologiczną, choć przecież wieczności dotyczy. Ale jednak - w niej się nie mieści. Zbawienie jest zbyt potężne, zbyt konkretne i zbyt radykalne, by miało dotyczyć tylko wieczności.

Przez śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa z Nazaretu, Syna Bożego, wszyscy zostaliśmy zbawieni. Zbawienie dotyczy nas już teraz, czym by było, gdyby dawało tylko wspaniałą perspektywę na wieczność po śmierci, a nie miało mocy zmienić nic w naszej doczesności?? Nie, zbawienie jest na tyle wywrotowe, że niesie ze sobą poważne konsekwencje dla mojego i twojego tu i teraz. Nie chodzi bynajmniej tylko o duchowość, czy zmianę postępowania (choć to wszystko możliwe jest właśnie dzięki zbawieniu). Chodzi o autorytet duchowy, jaki posiadamy - w Chrystusie Zbawicielu - nad światem duchowym i materialnym, w którym jeszcze pozostajemy. Tak tak, nie pomyliłam się - nad materialnym również.
Chodzi o to, by dzięki zbawieniu, dzięki mocy Jezusa Chrystusa, który jest z nami, jak obiecał "przez wszystkie dni, aż do skończenia świata" (Mt 28,20) sprowadzać Niebo na Ziemię. Zmieniać rzeczywistość wokół nas, wszędzie tam, gdzie pójdziemy. Działać w mocy, głosić Ewangelię wśród potwierdzających ją znaków. Poszerzać tutaj, na tym świecie granice Jego Królestwa.

"Jego plan dla nas to coś więcej niż tylko żyć, umrzeć a potem pójść do nieba. Ten plan oznacza przywrócenia nas do poprzedniej godności jako synów/córek Boga najwyższego, abysmy tu, na ziemi reprezentowali Jego samego i Jego Królestwo" ("Nigdy więcej sierot" Maria Vadia, s. 15) .

Dzięki zbawieniu mamy zupełnie nową pozycję, mamy władzę delegowaną od Najwyższego, byśmy jako Jego dzieci ustanawiali Jego królestwo tutaj na ziemi TAK JAK JEST W NIEBIE. Czyli: uzdrawiać z bólu głowy, raka, alkoholizmu i narkomanii, stwardnienia rozsianego, schizofrenii, depresji, autyzmu i zespołu Downa. Dawać nadzieję tam gdzie jest rozpacz, nieść przełomy w rodzinach, rozbitych małżeństwach, poplątanych sytuacjach z których po ludzku nie ma wyjścia, toksycznych relacjach. Wskrzeszać umarłych. I w takim właśnie stylu objawiać wszystkim ludziom, że Bóg jest dobry, niezmiennie dobry, że na tym zasadza się cały sens i że posłał swojego Syna, którego ofiara za nasze grzechy jest pełna i wystarczająca by na zawsze każdego z nas wyzwolić z mocy zła.

Nie wierzysz? Myślisz, że przesadzam? A może jednak po prostu chodzi tylko o to, by mieć jakieś ładne ideały, być trochę lepszym i mieć troszkę pociechy w trudnych chwilach? Może właśnie to jest istota chrześcijaństwa? Dajmy spokój grzecznym, przeprasowanym teoryjkom.

Dla mojego i twojego życia jest plan. Twoja i moja obecność na tym świecie ma znaczenie i cel.

"Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: kto we Mnie wierzy, bedzie także dokonywał tych dzieł, których Ja dokonuję, owszem i większe od tych uczyni, bo Ja idę do Ojca. A o cokolwiek prosic bedziecie w imię moje, to uczynię aby Ojciec był otoczony chwałą w Synu. O cokolwiek prosić mnie będziecie w imie moje, Ja to spełnię." (J 14, 12-14).

Czas poszerzyć marzenia.

Marta (Kot w chwale) - poniżej - na konferencji chrześcijańskiej o uzdrowieniu, Wisła, kwiecień 2015 (było super).



* w potocznym rozumieniu ;)

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Kocia impresja na dziś

Pełnia sezonu w moich branżach zawodowych sprawiła, że kocie kroki rzadko ostatnio zbliżały się w stronę jakiejkolwiek twórczości, włącznie z tą blogową. Pomysły na posty pojawiały się często i potem zniechęcone czekaniem odpływały smętnie gdzieś w dal. Może kiedyś wrócą, na razie Kot za bardzo tęsknił za tym miejscem, by odmówić sobie "na szybko" przyjemności skrobnięcia kilku słów. 

W zabieganym życiu pewnie nie tylko ja czasem biegnę za własnym ogonem. Myślę intensywnie jak tu ogarnąć bieżącą rzeczywistość i piętrzące się, zwaliste "to do lists", jak tu przysłowiowy tyłek cało wynieść, dotrwać do końca dnia, do końca tygodnia albo wyrwać ukradkowo dłuższą chwlę odpoczynku. W takich chwilach wyzwaniem jest cieszyć się chwilą czy pamiętać o tym, że żaden dzień życia nie jest po to, żeby go "przetrwać", jest zbyt cenny, zbyt wiele fajnych rzeczy może przejść koło nosa.

Dobra dobra, ale czy kiedy rzeczywistość skrzeczy a my sami - razem z nią - czy to jest odpowiedni moment na tzw. wielkie rzeczy do których On wzywa? W takich chwilach to może wydawać się czystą abstrakcją a rodowity krakus odpowie: "idze, idze bajoku!". Okazuje się jednak, że On jest ponad naszym doświadczeniem, Jego rzeczywistość jest bardziej realna niż ta nasza - wrzeszcząca histerycznie o uwagę, bezradna i skrzecząca. 

W dzisiajszej liturgii Słowa czytam, że Abram miał 75 lat, gdy Bóg powiedział do niego: "Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem." (Rdz 12, 1). Czy to był tzw. odpowiedni moment na takie przedsięwzięcie? Może dzisiaj właśnie też czujesz, że masz już 75, albo i 85 lat i to nie jest czas na jakieś fju bźdźiu, jak wychodzenie ze swojej ziemi, ze swojej strefu komfortu, ze starej biedy, nie mówiąc o "patetycznym i odrealnionym" stawaniu się błogosławieństwem. Ale mówię sobie i Tobie - nie przegap tej chwili, tego dnia, "dzisiaj" jest dużo lepsze niż wczoraj, jutro, albo "kiedy przyjdzie czas". A Jego łaska i zaproszenie na dzisiaj czeka z nowym, którego tak bardzo potrzebujemy. Tak naprawdę nie ma nic ważniejszego na dzisiejszej "to do list". 

Marta (Kot w chwale) 


poniedziałek, 1 czerwca 2015

Co z tą dewocją?

Czasem zdarza mi się usłyszeć czyjeś publiczne wyznanie wiary w Boga. Nie będe ukrywać, że zazwyczaj jest to dla mnie miłe, budzi moją sympatię nawet z takich zwykłych ludzkich powodów - w końcu zazwyczaj dajemy odruchowo pewien kredyt zaufania ludziom, którzy są podobni do nas, wszak w psychologii nazywa się to "nagrodą".
Kiedyś jedna vlogerka "urodowa", którą z racji profesji chętnie odglądam na youtube podzieliła się właśnie taką informacją na swój temat, mówiąc jak wiara jest dla niej ważna. Słuchałam więc tego przyjemnością, aż do pewnego momentu. Do momentu, kiedy okazało się, że przy tym wszystkim ona "nie jest jakąś dewotką co to co chwila biega do kościoła" czy jakoś tak...
No i wtedy czar prysł. Przepędziła go nerwowa asekuracja, lęk przed byciem posądzonym - tylko o co... bo nie o dewocję przecież, raczej o przesadę, o tzw. bycie - jak to mówią - nawiedzonym, a może zacofanym? Ewentualnie - fanatycznym.
Takie lęki ludzie niepewni swojej wiary (lub niepewnie tak do końca w co, w kogo wierzą) zasłaniają postawą tzw. rosądnego umiaru. Starają się czym prędzej - jak tylko deklaracja wiary padnie z ich ust, niejako odciąć się od grona "nawiedzonych", radykalnych, czesto nazywają ich fanatykami - choć zapewne nie do końca wiedząc, co to słowo w tym konkretnym przypadku mogłoby znaczyć. Tak czy inaczej - wiara - tak, ale taka grzeczna, uładzona, poskromiona. Z kokardką. "Owszem, wierzę, ale nie jestem przeciez fanatykiem". Reszta jest - ich zdaniem - DEWOCJĄ. 

Czy aby na pewno? Kot - mimo, że sam łapie się nieraz na działaniu lub przynajmniej odruchu zadziałania "na pokaz" - na to wszystko - łacznie z własnymi odruchami - może tylko fuknąć i prychnąć z dezaprobatą.
Dewocja, to sztuczność i zakłamanie. To pokazówa przy zerowej dawce głębi. Jestem przekonana, że ludziom tak stanowczo odcinającym się od dewocji nie o dewocję tak naprawdę chodzi - że się powtórzę. Im chodzi o przesadę. I uwaga - w moich oczach właśnie taka postawa - wiara_ale_bez_przesady jest tej nieszczęsnej dewocji bliższa. Kojarzy się ze spokojnym, ciepłokluchowatym przyzwyczajemniem, bez emocji, bez "popadania w skrajności", z dużą dozą krytycyzmu i zdrowego dystansu. 

A tu klops. Bo On przekracza wszelką przesadę i jest ponad wszelką skarjność. Jego cechy, charakter, moc, a przede wszystkim miłość są ponad wszelki radykalizm tego świata razem wzięty. Miłość do mnie i do ciebie. Umiar jest wskazany u cioci na imieninach (choć też nie zawsze). Tymczasem ten największy Maksymalista mówi: "nigdy nie przesadzisz w oddawaniu Mi chwały."

Nigdy. Bo On jest nieskończony. Jest też ekstremalny i radykalny. Idzie na całość i nas wzywa do tego samego. Kocią wstydliwą dewocją były epizody bycia praktykującym-niewierzącym, kiedy zadawalał się połowicznością w mówieniu Jemu "tak". Jeśli zrozumiemy kim On jest, nigdy, przenigdy nie pomyślimy o przesadzie w oddaniu się Jemu, w wypełnianiu Jego dzieł, w działalniu w Jego Duchu.

"Znam twoje czyny, że ani zimny, ani goracy nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący!" (Ap 3, 15)

Czas rozpracować w sobie usłużnie zamydlające obraz słowa - wytrychy: dewocja, fanatyzm. Czas włączyć turbo dopalanie i wypłynąć na głębię.

Marta (Kot w chwale)

czwartek, 21 maja 2015

Marsz do piekła poganinie!

Kot nieraz słyszał, czytał, jak takie słowa próbowano, pod czasem bardziej subtelnymi, zawoalowanymi postaciami - mu przypisać, czy konkretnie Kotu? Nawet jeśli nie bezpośrednio, to jako członkowi Kościoła, chrześcijaninowi, katolikowi - tak. Że niby hindusitów, buddystów, ateistów, agnostyków, politeistów róznej proweniencji odsyłamy ciupasem na wieczne potępienie (tacy niby chrześcijanie są "mili". "Ale miła jesteś!" - tak dziewczynki sobie z wyrzutem i oburzeniem mówiły za czasów podstawówki mojej, kiedy jedna drugiej nadepnęła na przysłowiowy odcisk.)

To niekoniecznie złośliwość;) To zazwyczaj po prostu brak wiedzy, droga na skróty. Owocuje wielkim nieporozumieniem na temat przesłania chrześcijaństwa dotyczącego powszechności zbawienia.

(Od kilku postów Kot rozkoszuje się zbawieniem. Nie inaczej będzie i tym razem - ot, potrzebuję troszkę balsamu dla zmęczonej kociej duszu po ciężkim dniu, mrrrrrr.... :) - zbawienie - są powody do mruczenia!)

A wracając do meritum - niestety przedatwieciele Kościoła nieźle zamieszali przez całe wieki manipulując i wulgaryzując okrutnie Ewangelię. Jednak - świadomi krucjat, stosów i wszelkiego innego diabelstwa - nie zatrzymujmy się na Kościele grzeszącym, a zwłaszcza grzeszacym przed wiekami, kiedy to jego poszczególni - grzeszni - a jakże - przedstawiciele - wyczyniali niestworzone rzeczy zasłaniając się pseudo-bożymi intencjami. Lepiej sięgnąć do źródeł wiarygodnych, niż do zwichrowanych umysłow, nawet najbardziej wpływowych. Oczywiście ta wiarygodność to sprawa subiektywna, chodzi mi raczej o rzeczywisty autorytet w Kościele.
No to z grubej rury - sięgnijmy po Klasyka Gatunku - Jana Pawła II - pozwólcie, że zacytuję fragment encykliki dotyczącej ewangelizacji o nazwie Redemptoris Missio:

"Powszechność zbawienia nie oznacza, że otrzymują je tylko ci, którzy w wyraźny sposób wierzą w Chrystusa i weszli do Kościoła. Jeśli zbawienie zostało przeznaczone dla wszystkich, musi ono być dane konkretnie do dyspozycji wszystkich. Oczywiste jest jednak, że dziś, tak jak i w przeszłości, wielu ludzi nie ma możliwości poznania czy przyjęcia ewangelicznego Objawienia i wejścia do Kościoła. Żyją oni w warunkach społeczno-kulturowych, które na to nie pozwalają, a często zostali wychowani w innych tradycjach religijnych. Dla nich Chrystusowe zbawienie dostępne jest mocą łaski, która, choć ma tajemniczy związek z Kościołem, nie wprowadza ich do niego formalnie, ale oświeca ich w sposób odpowiedni do ich sytuacji wewnętrznej i środowiskowej. Łaska ta pochodzi od Chrystusa, jest owocem Jego ofiary i zostaje udzielana przez Ducha Świętego; pozwala ona, by każdy przy swej dobrowolnej współpracy osiągnął zbawienie.
Dlatego Sobór, stwierdziwszy centralne miejsce tajemnicy paschalnej, oświadcza: „Dotyczy to nie tylko wiernych chrześcijan, ale także wszystkich ludzi dobrej woli, w których sercu działa w sposób niewidzialny łaska. Skoro bowiem za wszystkich umarł Chrystus i skoro ostateczne powołanie człowieka jest rzeczywiście jedno, mianowicie boskie, to musimy uznać, że Duch Święty wszystkim ofiarowuje możliwość dojścia w sposób Bogu wiadomy do uczestnictwa w tej paschalnej tajemnicy”.

Zbawienie przyszło przez jednego Człowieka, bo "nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibysmy byc zbawieni" (Dz 4, 12) i to zbawienie, do którego ma dostęp KAŻDY człowiek, także niewierzący, także inaczej wierzący - ono pochodzi tylko od Jezusa Chrystusa. Nawet, jesli ktoś nigdy o Jezusie nie słyszał lub jesli nauczono go innej wiary - ten dar jest także dla niego.
Tyle w temacie.

Fajne to zbawienie. Dla wszystkich. Dla Kota w chwale i dla Ciebie też. Niezależnie od tego gdzie jesteś.

Marta (Kot w chwale).

środa, 22 kwietnia 2015

Ale czy ty ZASŁUGUJESZ na zbawienie?? (zrób test!)

No jak?
Nie da się. "Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga; nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił". (Ef 2, 8-9).
Konic i kropka, choć dla wielu z nas, nie wyłączając mnie, ta prawda bywa trudna. Od dziecka przyzwyczajeni jesteśmy do kupowania. Każdego dnia kupujemy dosłownie wszystko - od batonika w sklepie, po czyjąś uwagę, dobre słowo, mniej lub bardziej świadomie, ale nieustannie, używając najróżniejszej waluty. I nam co chwila ktoś próbuje coś sprzedać. Jeśli ktoś coś ofiarowuje, czasem martwi nas powstanie z tego powodu zbyt dużego zobowiązania, bo przecież nikt z nas nie jest do końca bezinteresowany.

To, że uda się coś kupic, zdobyć, wywalczyć jest naszym powodem do dumy. Stać mnie, radzę sobie, jestem konkurencyjny, zaradny, dobry, taki, siaki, owaki. Zasłużyłem. Należy mi się. No w końcu kto jak kto, ale ja, który się tak staram... Niestety albo stety - nic z tych prawideł nie obowiązuje w Królestwie, w osiąganiu zbawienia. Zbawienie dokonało się przez śmierć i zmartwychwstanie Jezusa z miłosci Boga do każdego człowieka bez wyjątku, nie ze względu na czyjekolwiek zasługi, tylko na swoją miłość. Zbawienie można przyjąć lub odrzucić. Nie można na nie zasłuzyć. 
Nikt nie zasługuje na zbawienie, ani ja, ani ty, ani papież, ani żaden święty, męczennik czy prorok przez którego ręce dzieję się cuda.

Jednym z największych nieporozumień wystepujących w kościelnym nauczaniu jest próba zmobilizowania wiernych do zasługiwania na zbawienie kolekcjonowaniem dobrych uczynków. 
Wiara bez uczynków jest martwa, dobre czyny są naturalną konsekwencja wiary, ale to wiara wprowadza w zbawienie, co z uporem maniaka tłumaczy Apostoł Paweł.

Czasem nasza natura z tym walczy - wszak ty czy ja czujemy że strasznie się staramy w tej czy innej materii, że staramy się więcej niż inni, że kurcze - no zasłużyliśmy w końcu na to i owo! Fajnie nam poszło, dobrze o nas świadczy nasze postępowanie i...no... należałoby nam się. Może i z punktu widzenia naszej ludzkiej natury milej byłoby zasłużyć niż dostać za darmo, dlatego to zasługiwanie przebija się nieustannie w naszej duchowości i trudno się z nim rozstać bez żalu.
Pięknie pisze o tym Raniero Cantalamessa: "Człowiek skrywa w swym sercu atawistyczną tendencję polegająca na chęci <<zapłacenia Bogu ceny za siebie>>". Wszak to co darmowe, jest podejrzane, być moze kryje jakieś drugie dno, ukryte roszczenia, zobowiązania - ale to tylko w naszym ludzkim świecie. A "zasłużenie" jest niezłym komplementem solidnie windującym ego. Tymczasem - jak pisze znowu Cantalamessa "zasługi są jak drobne, które rodzic skrycie wkłada do kieszeni dziecka, aby mogło ono kupić prezent na urodziny taty".

I jeszcze jeden cytat z Pisma: "Sądzimy bowiem, że człowiek osiąga usprawiedliwienie przez wiarę, niezależnie od pełnienia nakazów Prawa" (Rz 3, 28).
Choćbyś wyskoczył ze skróry - nie zasłużysz na to, co jest ci dane za darmo z łaski. Mówię to też do siebie: przestań nerwowo szukać drobnych w portmonetce, bo ten wspaniały pałac jest i tak Twój, z daru Ojca!

Zbawienie jest za darmo. Full stop. 

Marta (Kot w chwale)


wtorek, 21 kwietnia 2015

Dobra fucha w Wielki Piątek?

Robię w życiu bardzo różne rzeczy i niezmiernie to lubię. Różnorodność i urozmaicenie z pewną dozą nieprzewidywalności co czeka za następnym skrzyżowaniem to mój żywioł. Wiesz co jest kwintesencją tej przygody? Życie z Bogiem. Im bardziej to odkrywam, tym bardziej jestem tym faktem podekscytowana. Wiara i życie w Jego Obecności to nie są ciepłe kluchy. To jest absulutne przeciwieństwo ciepłych kluch, więc jeśli je lubisz, lepiej trzymaj się z daleka. Życie z Nim jest dobre a nie grzeczne, porywające a nie poprawne, zaskakujące a nie zaszufladkowane. Już wiem, że to niesamowita przygoda, choć dawniej moje wyobrażenie na ten temat krążyło głównie wokół praktyk religijnych, rutyny i nudy. Teraz wiem, że jestem na początku niesamowitej przygody, że w Nim nie ma nic z nudy, która jest jest prędzej domeną piekła.

W ostatnim poście opisałam zbawienie - wydarzenie, które na to wszystko pozwala. Które dopuszcza mnie i ciebie nie tylko do życia, ale do życia w obfitości, życia fascynującego.
Ostatnio zdałam sobie sprawę z pewnego faktu, który może wyda ci się śmieszny. W tym oraz w zeszłym roku, czyli w czasie w którym moja fascynacja dostała niezłego kopa, a życie na właściwym torze nabrało przyspieszenia, najciekawsze zlecenia - wyzwania realizowałam w Wielki Piątek. W ubiegłym roku przeżywałam niezwykłą przygodę oprowadzając Amerykanów po Warszawie. Całe to przedsięwzięcie było niesamowitym wyzwaniem a przy okazji - całkiem dobry zarobek, który - jak pamiętam - pozwolił mi się "odkopać" po chudej zimie. Tego roku nie tylko malowałam modelkę do artystycznej sesji zdjęciowej autorstwa również Amerykanina, ale też - ku mojemu zaskoczeniu - sama stałam się jego modleką! Miałam szansę wystylizować się dokładnie zgodnie z moim gustem i charakterem i do tego przeżyć przygodę, za która na dodatek dobrze mi zapłacono. Co więcej - poczułam się trochę artystką. I znowu było to Wielki Piątek (z kontynuacją... w Wielkanoc:))

Trochę się podśmiechiwałam z tej wielkopiątkowej powtarzalności z najlepszymi fuchami. Ale spojrzałam na to z innej perspektywy - Wielki Piątek to dzień, w którym wspominamy zbawienie, to co dokonało się 2000 lat temu, byśmy mogli dzisiaj być wolni, cieszyć się życiem i być sobą. I tego właśnie doświadczałam - zadań wpisujących się w pełni w moją osobowość! 

Ale skutki zbawienia są dla mnie i dla ciebie dostępne każdego dnia. I to zupełnie za darmo. Bez drobnego druczku. Serio, serio! Ale o tym - nastepnym razem.

Marta (Kot w chwale)


czwartek, 9 kwietnia 2015

Czas na wielki finał!

Bezszelestnie, delikatnie, jak zawsze - z zapożyczoną od kocich przyjaciół gracją wracam po dłuższej nieobecności, ale wracam z bardzo łakomym kąskiem!

Czas wielkanocny jeszcze trwa, więc najwyższa pora, by sfinalizować kilka poprzednich postów, w których opisywałam podstawy mojej wiary - chrześcijaństwa. Jeśli nie czytałeś, to zapraszam, a były to posty:
W jakiego Boga nie wierzę 
O pasji Boga
Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle? 
Fatal error w moim życiu 

To, co teraz napiszę jest tak przeogromnie ważne i kluczowe, że czując ciężar odpowiedzialności długo odkładałam ten post. Stwierdzam jednak, że to nie jest najlepszy kierunek - tym sposobem chyba aż do śmierci przyszłoby mi się przygotowywać do popenienia wiekopomnego wpisu;)

Pisałam już o bezwarunkowej, niewytłumaczalnej i po ludzku "nieogarnialnej", osobistej miłości Boga do każdego człowieka, do mnie i do Ciebie. Nie mogłam jednak zostawić czytelnika bez kluczowego wyjaśnienia, skąd na świecie, skąd w moim i Twoim życiu bierze się cierpienie, smutek, choroba, samotność, konflikty i wszelkie podobne badziewie.
Przyszedł czas na wielki finał. Na najlepszą możliwą wiadomość, wiadomość o zbawieniu.

Po grzechu pierworodnym, katastrofalnym w skutkach dla wszystkich ludzi i całego stworzenia Bóg zareagował natychmiast, błyskawicznie zapowiadając, że nie godzi się na panowanie Szatana i nie zostawi spraw samym sobie. Zbawienie zapowiedział w tzw. Protoewangelii, mówiąc do węża w czasie rozmowy ze sprawcami grzechu: "Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie i niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje, a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę". (Rdz 3, 15).

W tym miejscu, zaraz po grzechu pierowordnym, rozpoczyna się historia zbawienia, w końcu też coraz bardziej konkretne oczekiwanie na Mesjasza, zapowiadanego przez kolejnych proroków.
I wreszcie stało się. Ponad 2 tysiące lat temu w Betlejem narodził się zapowiadany Zbawiciel - Jezus, a okoliczności Jego przyjścia na świat były zbieżne z pismami prorockimi (o niesamowitej, także matematycznie, wedle rachunku prawdopodobieństwa, wyjątkowości spełnienia się tak różnych proroct w jednym Człowieku pisze nawrócony scepytk Josh McDowell w książce "Jezus, więcej niż cieśla").
Po 30 latach Jezus z Nazaretu rozpoczął publiczną działalność, która polegała na głoszeniu Bożego Królestwa i miłości Boga, przywracaniu ludziom godności, nadziei, uwalnianiu i uzdrawianiu.

Niedawno mój syn zapytał swego tatę dlaczego zabito Jezusa. Tomek bez zastanowienia odpowiedział Kubie: "Bo On im przeszkadzał". Tak, był bardzo niewygodny. Jak bardzo? Mówi o tym Apostoł Piotr w Dziejach Apostolskich:
"Mężowie izraelscy, słuchajcie tego, co mówię: Jezusa Nazarejczyka, Męża, którego posłannictwo Bóg potwierdził wam niezwykłymi czynami, cudami i znakami, jakich Bóg przez Niego dokonał wśród was, o czym sami wiecie, tego Męża, który z woli postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście." (Dz 2, 22-23).

Jezus zginał, ale ta śmierć była najbardziej niezwykła i przełomowa w dziejach ludzkości, śmierć wraz z którą dokonało się zbawienie.

"Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginłął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony" - powiedział Jezus faryzeuszowi Nikodemowi (J 3, 16 - 17).

Bóg ofiarował swojego ukochanego Syna, wydał  Go na śmierć dla mnie i dla Ciebie, byśmy mogli żyć. Bo jak przytaczałam już wcześniej - "zapłatą za grzech jest smierć" - to konsekwencja, która czekałaby każdego z nas. Śmierć wieczna. Ale On ta smierć poniósł za każdego z nas. W zastępstwie. Tak wypełniła sie Protoewangelia. I dokonał się największy przełom dla egzystencji każdego z nas.

Żeby ułatwić sobie nieco zadanie:) posłużę się króciutkim filmikiem wyprodukowanym w Singapurze, przez New Creation Church. Jest to prosta animacja, ale bardzo trafnie oddaje istotę zbawienia, pokazuje co naprawdę wydarzyło się na krzyżu, na czym polegało moje i twoje zbawienie. Zapraszam zatem na niespełna 4-minutowy seans:




Istotą odkupienia nie był ogrom fizycznego cierpienia związanego z drogą krzyżową i ukrzyżowaniem. Istota był fakt, że Jezus dosłownie wziął na Siebie grzechy wszystkich ludzi wszystkich czasów, tych którzy żyli, żyją i będa żyć. Jedyny Sprawiedliwy, który nigdy nie popełnił grzechu sam stał się grzechem - jak mówi Apostoł Paweł: 
"On to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą." (2 Kor 5, 21). Niewyobrażalny ciężar, ból tej okropnej sprzeczności, kiedy On niejako zaprzeczył Sobie, swojej świętej naturze, a dobrowolnie przyjął winę i wszelkie jej konsekwencje, na czele ze śmiercią. Zajął moje i twoje miejsce na krzyżu, które nam słusznie sie należało. On to załatwił by uratować nas. 

O konsekwencjach zbawienia będe jeszcze pisac w innych postach, ale już teraz prztoczę słowa Pawła z Listu do Kolosan: 
"Darował nam wszystkie występki, skreślił zapis dłużny obciążający nas nakazami. To właśnie, co było naszym przeciwnikiem, usunął z drogi przygwoździwszy do krzyża." (Kol 2, 13 b). 

Ale to nie koniec. To dopiero początek! To, co wydarzyło się później przekracza wszelkie nasze zrozumienie, choć czesto zbyt łatwo przechodzimy nad tym do porządku dziennego. 

On zmartwychwstał! 

"W pierwszy dzień tygodnia poszły skoro świt do grobu niosąc przygotowane wonności. Kamień od grobu został odsunięty. A skoro weszły, nie znalazły ciała Pana Jezusa. (...) Nagle stanęło przed nimi dwóch mężczyzn w lśniących szatach (...) tamci rzekli do nich: <<Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał." (Łk 24, 1-6)
"Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci, gdyż niemożliwe było, aby ona panowała nad Nim" (Dz 2, 24)
"A jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w swoich grzechach (...) Tymczasem jednak Chrystus zmartwychwstał jako pierwszy spośród tych, co pomarli. Ponieważ bowiem przez człowieka przyszła śmierć, przez Człowieka też [dokona się] zmartwychwstanie." (1 Kor 15, 17 - 20). 

Jezus zwyciężył. Grzech, diabeł, śmierć, przekleństwo, potępienie, wstyd, strach, choroba - to wszystko jest definitywnie pokonane. To najradośniejsza wiadomość, jaką mogłeś usłyszeć w swoim życiu, a co najlepsze - ta radość NIGDY się nie zdezaktualizauje. Kot napisze jeszcze niejedno w temacie. Tymczasem - cieszmy się!!! 


Marta (Kot w chwale) 



ps. W tym roku upiekłam wielkanocny tort: 





piątek, 27 lutego 2015

Wierzę w życie przed śmiercią (Kot polemicznie)

Dzisiaj poruszam bardzo ważny dla mnie osobiście temat. Właściwie na nim w dużej mierze opiera się mój światopogląd i moja wizja Boga. Na pewno będę do tych spraw wracać i nie wyczerpię tematu w jednym poście, natomiast gdy obejrzałam ostatni filmik księdza Jacka Stryczka (jeśli ktoś nie kojarzy, to zapewne świta mu znane i bezsprzecznie fenomenalne dzieło - "Szlachetna Paczka":)) to stwierdziłam, że to jest ten czas żeby zająć stanowisko.

Po kolei odniosę się do tego krótkiego filmu. Oczywiście każdy ma prawo do własnego zdania, dlatego prezentując dwa zgoła odmienne stanowiska zostawiam wszystkim Czytelnikom wolny wybór:) Film trwa niecałe 4 minuty.



Pierwsze stwierdzenie, z którym absolutnie nie mogę się zgodzić, to porównanie drogi krzyżowej, męki i śmierci Chrystusa do choroby. To jest jakieś totalne nieporozumienie. Jezus wykonywał swoją misję, zgodnie z własną suwerenną decyzją wykonywał wolę Ojca. On nie zachorował na raka, on - jak sam stwierdza - dobrowolnie oddał swoje życie biorąc na siebie całe przekleństwo, grzech wraz z wszystkimi jego konsekwencjami po to, by uratować nas. Jest zasadnicza różnica między chorobą, czyli czymś co spada na nas nieproszone, "znikąd", często zupełnie niezależnie od naszego postępowania, a ewangelicznym "wzięciem krzyża" - czyli ponoszeniem trudów i przeciwności wynikających z pójścia za Chrystusem (por. 2 Tm 1,8).

Katar, garb, czy rak nie są krzyżem. Choroba nie jest krzyżem. Jezus zawsze sprzeciwiał się chorobie. Każdej! On umarł w zupełnie inny sposób. W czym zachęcił nas do naśladowania Go? On po prostu wszedł w radykalne posłuszeństwo Ojcu bez względu na konsekewencje. Na tym polega wzięcie krzyża. 
Krzyżem jest trud przygotowywania niedzielnego kazania, kiedy nic się nie chce, krzyżem jest znoszenie prześladowania, które w wielu krajach świata nadal kończy się śmiercią, trud bycia wyśmianym, prześladowania ze względu na Chrystusa, wynikającego bezpośrednio z podjętej posługi, z wyznawania wiary. Skoro krzyż się bierze, to równie dobrze można go nie wziąć, odłożyć. Jest to coś opcjonalnego, co wymaga naszej decyzji, lub serii decyzji. Choroba ma zupełnie, ale to zupełnie inną specyfikę.

Dlatego dla mnie pytanie "czy śmierć w wieku 33 lat była zdrowa" oznacza pomieszanie pojęć. To była dobrowolna ofiara wynikająca bezpośrednio z odważnego realizowania misji, nie wyniszczenie jakąkolwiek chorobą. Ewangelia nie wspomina o chorobach Jezusa. Może to zabrzmi dziwnie, ale raczej powiedziałabym, że umarł jako skatowany, ale zdrowy Człowiek. 

Owszem - powiedział "Mnie prześladowali i was będą" - i moja odpowiedź na ten argument właściwie już padła. Czym innym jest prześladowanie - ze względu na wiarę, wszak o tym kontekście mówimy - czym innym choroba, która dotyka ludzi jak świat długi i szeroki niezależnie od ich wieku, światopoglądu, wyznawanej wiary, niewiary już nie mówiąc o jakimkolwiek przyzwoleniu.

Pyta Ksiądz w tytule klipu "czy zdrowie jest dla Boga najważniejsze?".  W filmie zastanawia się Ksiądz, czy zdrowie było dla Jezusa takie ważne. Po pierwsze chciałabym odwołać się do takiej nawet typowo świeckiej logiki. Czy jeśli coś nie jest najważniejsze, to znaczy, że automatycznie jest bez znaczenia? Nie ma żadnych możliwości pośrednich? A co z kategorią "ważne" lub "bardzo ważne" - nie istnieje? W retoryce Księdza nie po raz pierwszy spotykam się z zerojedynkowym kategoryzowaniem - albo coś jest najważniejsze, albo - niewarte funta kłaków. 

Bóg przedstawia Siebie w Biblii jako Ojca. Ja też jestem rodzicem. I stworzyłam sobie taką paralelę: co jest dla rodzica najważniejsze, póki ma swoje dziecko pod opieką jako niepełnoletnie, czyli prawnie do 18 roku życia? (Niech w tym porównaniu dorosłość to będzie kolejny etap życia, coś jak życie wieczne;)) No chyba naj, naj, najważniejsze technicznie rzecz biorąc jest jego życie. Trzeba chronić dziecko na tyle, żeby prze-żyło, prze-trwało. Trzeba uważać, żeby nie przejechał go samochód, żeby nie umarło z głodu, żeby ktoś go nie porwał i nie zabił. Zatem po co zajmować się duperelami bez znaczenia, jak np. znieczulenie podczas zabiegu? Ważne, że przeżyje. Po co kupować zabawki? Do życia nie są potrzebne. Po co organizować wakacje, pomagać rozwiązywać konflikty w szkole, czytać wspólnie książki, dawać smakołyki, które to dziecko chętnie je, po co mebelki - (może na sienniku spać z karaluchami)  - bez tego wszystkiego prawdopodobnie bez stanu zagrożenia życia dziecko osiągnie wiek dorosły. Więc po co zawracać sobie głowę nic nie znaczącymi detalami jak znieczulenie u dentysty;) Przecież to nie jest najważniejsze, więc o co chodzi?

Myślę, że nie trzeba być rodzicem, by zrozumieć, że coś tu nie halo i że takie podejście nie odzwierciedla serca mamy i taty, mimo, ze jesteśmy nieskończenie mniej kochający niż On. A jesteśmy Jego dziećmi.
Zatem jak możemy przypuszczać, że Jego obchodzi TYLKO nasze prze-życie, czyli osiągnięcie wieczności? Czy w naszej doczesności On jest inny? Czy nie objawia się przez nas innym właśnie przez objawianie swojej natury, która się nie zmienia?

Osobliwe jest twierdzenie, że w ziemskiej wędrowce Jezusa "mała cząstka była przeznaczona na uzdrawianie". Można by tu pisać długo. W czasie całej publicznej działalności większość działań Jezusa polegała na - jak powiedział kiedyś o. Józef Augustym SJ - "łagodzeniu ludzkiego cierpienia", czego zdecydowanie wybijającym się elementem było uzdrawianie. To nie był jakiś nieznaczący, niemalże wstydliwy epizod. To nie działo się mimochodem, przy okazji. To działo się nawet w szabat, mimo, że ktoś mógłby powiedzieć - tyle lat ta kobieta była pochylona, to jeszcze może poczekać aż się szabat skończy... ale Jezus nie tolerował niczego, co pochodzi od szatana, co jest forma diabelstwa dręczącego ludzi. Wyrzucał zatem złe duchy no i uzdrawiał, uzdrawiał, uzdrawiał. Aha, jeszcze wskrzeszał:)

Nie był to Jego kaprys ani samowolka, był posłusznym Synem, który wykonywał wolę Ojca na każdym kroku. Który tez Ojca objawiał ("Kto Mnie zobaczył zobaczył i Ojca") a jedno z imion Boga to Jahwe Rapha - Bóg Uzdrawia. Taka jest Jego natura. A skoro tak, to samo nauczanie bez praktyki, bez znaków, byłoby pustą propagandą.

Uwaga - nigdy nikomu nie odmówił. Nigdy nie powiedział - "pocierp, to cię uszlachetni, tak będzie dla ciebie lepiej". Albo: "tą choroba oddajesz Mi chwałę" ani też: "nie przejmuj sie chorobą, ważne, że będziesz zbawiony". Ani jedna taka sytuacja nie jest opisana w Ewangelii.  Można powiedzieć, że działał masowo i radykalnie pod tym względem. "Jezus obchodził wszystkie miasta i wioski. Nauczał w tamtejszych synagogach, głosił Ewangelię królestwa i leczył wszystkie choroby i wszystkie słabości." (Mt 9,35). To było niezwykłe, niesamowite i oszałamiające. To nie było coś wobec czego można było przejść obojętnie: phi, no pouzdrawiał, też mi coś. 
Raczej nie bez powodu wiele tych uzdrowień opisanych jest szczegółowo przez autorów natchnionych. 

No i teraz kolejne stwierdzenie mające zakwestionować wagę uzdrowicielskiej działalności Jezusa - życie 2 tysiące lat, rozmnożenie do liczby "miliona "jezusków""... Ja w pełni doceniam ironię, rozumiem, że to miało zabrzmieć absurdalnie, ale szczerze mówiąc, to nasz Pan właśnie coś takiego wymyślił! Bardzo sprytnie zresztą:) Spodobało się bowiem Bogu byśmy mogli z Nim współpracować w poszerzaniu granic Królestwa na ziemi, zostaliśmy dopuszczeni do tego zaszczytnego dzieła. I to wcale liczba "milion" nie jest tu jakąś górną granicą, bo takiej nie ma. Nota bene - ktoś przychodzi i "cyk - jest uzdrowiony" - wspaniałe! Jezus przeważnie właśnie tak działał, choć zdarzał się też proces stopniowego uleczenia. Rozumiem, że to zbyt płytkie i mało uduchowione?;)

A co do miliona "jezusków" to wystarczy przeczytać "ostatni rozkaz" z Ewangelii Marka, w której jest wyraźnie napisane, że mamy iść na cały świat i głosić, a tym, którzy uwierzą, będę towarzyszyć znaki: m.in. "na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie". To nie jest rada, to nie jest sugestia, to jest rozkaz. Nie potrzeba miliona "jezusków", wystarcza miliony wierzących. 
Natomiast w Ewangelii Jana (14, 12) Jezus mówi, że kto w Niego wierzy, będzie także dokonywał tych dzieł, których On dokonuje, "owszem i większe od tych uczyni, bo Ja idę do Ojca"... No to klops... ;) 

Myślę, że likwidacja NFZ-u byłaby całkiem fajnym pomysłem, gdybyśmy naprawdę żyli wiarą, nie asekurowali się na wszystkie sposoby - być może rzeczywiście przestałby być potrzebny! Wystarczyłaby nie tyle służba zdrowia, co służba uzdrowienia w imię Jezusa, zresztą w niejednym miejscu już funkcjonują służby uzdrowienia, gdzie w imie Jezusa dokonują się takowe. Rzeczywiście pomysł jest genialny, nawet biblijny:) 

Kiedy słyszę, że "Jezus nie wszedł w rolę uzdrawiania" to mnie naprawdę zastanawia, jak jeszcze (a szczególnie - dlaczego!) Ksiądz będzie się starał zakamuflować ten "wstydliwy wątek Jego działalności"... Może po prostu przez negację?:) Sam się tak bał tych swoich dziwacznych wyczynów, że po nich "uciekał, żeby się modlić"? Taki był sam sobą skonsternowany? 

Żeby było jasne - ja też nie uważam, że "zdrówko jest najważniejsze". Nie lubię postawy typu: "obyśmy tylko zdrowi byli". Uważam, że Bóg wzywa nas do czegoś daleko więcej. Tylko, że po pierwsze już wcześniej pisałam, że oprócz "najważniejsze" istnieje jeszcze kategoria "ważne" a nawet "niezwykle ważne". A po drugie - spójrzmy na ludzi naprawdę przeżywających zdrowotne tragedie, na chorujące dzieci i ich rodziców, może wtedy łatwiej będzie odpowiedzieć na pytanie, czy to o czym piszemy ma wagę, czy jednak należy udać, że problemu nie ma i go zbagatelizować. W naturze Boga nie leży zamiatane problemów pod dywan ani bagatelizowanie cierpienia i dzieł szatana na ziemi, a bardzo nie chcemy obrazu Boga zakłamywać, prawda? 

Choroba jest dziełem Szatana, jest konsekwencją grzechu pierworodnego, dlaczego skoro Jezus jej nie tolerował, my mielibyśmy ją witać z otwartymi ramionami? W sumie na to wychodzi z Księdza wypowiedzi. A jednak chcemy żyć, korzystamy ze szpitali, z lekarstw, z operacji, z sanatoriów - bo wszyscy chcemy żyć i to żyć w jak najlepszym zdrowiu. Nieraz poświęcamy na to wiele pieniędzy i czasu by zaradzić naszym zdrowotnym problemom, chorobom naszych dzieci. Ale skoro nawet "nie wypada się o to pomodlić", to może takie świeckie działania prozdrowotne też idą w złym kierunku? :) Przed Bogiem mielibyśmy udawać, że nam nie zależy, "bo to nie jest najważniejsze", ale pokroić się damy byle zdrowie uratować, olaboga. 

I proszę nie mylmy wygodnego życia ani ewangelicznego "stracenia życia" z chorobą. Owszem, Jezus kazał brać krzyż, kazał "stracić życie" i nigdy nie namawiał do celowania w wygody. Tylko, że nigdy nie mówił o tym w kontekście choroby. Chorych uzdrawiał, zawsze. (Chyba, że złośliwie?;)) 

Post, "nieubieranie się i złe odżywianie" św. Franciszka to nie choroba. Naprawdę uważa Ksiądz, że stygmaty to choroba? Stygmaty to szczególny, nadprzyrodzony dar, odzwierciedlający rany Chrystusa - nie są chorobą, ani nie odzwierciedlają choroby. Do tej samej kategorii zaliczyć obdarzoną szczególnymi mistycznymi darami Martę Robin - stygmatyczkę właśnie. To byli ludzie który otrzymali nadprzyrodzone, zupełnie niezwykłe, ponadnaturalne dary, wiem, że byli także chorzy, ale nie "po prostu" chorzy. Ze względu na stygmaty czyli niezwykłe, ponadnaturalne doznania właśnie, nie zrozumiemy do końca ich sytuacji duchowej. Jednak nawet ich "standardowe" choroby nie oznaczają, że my mamy rezygnować z Bożego uzdrowienia. To nie jest to samo co ciężko chore dziecko, którego rodzice w desperacji szukają środków na zagraniczne leczenie. A stygmaty to nie żadna z naszych zwykłych, ludzkich przypadłości, które wraz z grzechem zostały pokonane na krzyżu. 

Temat jest szeroki i przemyśleń mam więcej, na pewno będę go kontynuować. Na razie wspomnę jeszcze o jednym - o ludziach, którzy posłusznie, bez zniechęcania się i asekuracji, ale bazując na Słowie Bożym poszli za "ostatnim rozkazem" i te znaki dokonują się. Gdy zapytano Jezusa o to, czy jest Mesjaszem, odpowiedział nie w sposób bezpośredni, za to nakazał donieść o tym, co się wokół Niego dzieje: "Niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię". I to wszystko dzieje się także we współczesnym świecie, ludzie na nowo odkrywają zakopane i zapomniane powołanie do wnoszenia zmiany i życia w mocy zbawienia. Długo by pisać, ale na dzisiaj czas zakończyć, idę zrobić sobie coś do picia;) Jeśli Was ta tematyka interesuje, to zachęcam do pozostania ze mną na dłużej;) 

Aha, wierzę w życie przed śmiercią!

Marta (Kot w chwale). 


środa, 25 lutego 2015

Gdzie są chorzy??

Słyszałam kiedyś opinię, że chodząc po polskich ulicach ulegamy złudzeniu, że prawie nie ma wśród nas osób ciężko i przewlwkle chorych i niepełnosprawnych. Złudzenie bierze się z faktu, że ci ludzie są jesli nie w szpitalach, to szczelnie zamknięci w domach. Nie wychodzą, są zmarginalizowani, bariery własnego ciała oraz często również infraskturtury dla niepełnosprawnych, wstyd i samotnośc sprawiają, że są wielkimi nieobecnymi wśród nas - parkujących, czekających na tramwaj, biegnących z komórką i kubkiem kawy z Starbucks'a by zdążyc na kolejny punkt programu.

Pewnie to wszystko jest prawdą. Jednakowoż ostatnimi czasu mam zupełnie odwrotne wrażenie. Albo dziwnym trafem ci wszyscy chorzy nagle wylegli na ulice Krakowa, albo ktoś załozył mi jakieś specjalne okulary czy też może noktowizor? Konkuludując - ja ich widzę wszędzie. A to w muzeum - rodzina z autystyczną dziewczynką - wszyscy troje - strzępki nerwów, a to ulicę obok mojegu domu - niewidomy konferuje z kulawym na temat suplementów diety, a to facet o kulach pod kościołem z pudełkiem na monety, a to zgarbiony, przygięty do ziemi starszy pan, już nie mówiąc o tym co sie dzieje w rodzinach, wśród znajomych... no co chwila ktoś, gdzieś. Obok. Na każdym kroku.

Czy to jest dobre? Fajne? Normalne więc wporzo? Nie! Czy Bóg chce by ci ludzie do końca życia grzęźli w mrocznych więzieniach swoich dolegliwości? Nie! Czy Jemu podoba się, że tylu chrześcijan na (czele ze mną) odwraca wzrok, po lekkim ukłuciu dyskomfortu przyspiesza kroku, nie poczuwa się do niczego, przechodzi obojętnie? Nie! A czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji?...

W 1983 roku Steve Jobs namówił Johna Sculleya z PepsiCo na przejście do Apple. Zadał mu słynne pytanie: "Czy chcesz przez resztę życia produkować słodzoną wodę, czy wolisz iść ze mną i zmieniać świat?" 
Moim marzeniem jest zostawić słodką wodę i przejść do lepszej korpo niż Apple. Już złożyłam dokumenty. Kto idzie ze mną?:)

"Bo stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych." (Rz 8,19)



Marta (Kot w chwale)


poniedziałek, 23 lutego 2015

Fatal error - epizod drugi, ostatni;)

Ustaliliśmy już (a raczej Kot takową tezę zapodał) że Bóg śmierci nie uczynił, ale "weszła na świat przez zawiść diabła" (więcej o tym: tutaj).

Ludzkość, przyroda, Ty i ja zostawliśmy skażeni grzechem pierworodnym. "Oto zrodzony jestem w przewinieniu i w grzechu poczęła mnie matka" czytamy w Psalmie 51. 
Jesteś grzeczny? Miły? Religijny? Fajny? Chodzisz do kościoła? Albo nie chodzisz, ale jesteś tzw. dobrym człowiekiem, który nikogo nie krzywdzi? To czytaj dalej:
"Nie ma sprawiedliwego, nawet ani jednego" (Rz 3, 10) stwierdza apostoł Paweł, by potem pojechać jeszcze dosadniej: "wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej" (Rz 3,23). 
W tym małym zdanku kryje się "tajemnica nieprawości", sekret zła, cierpienia, lęku, frustracji mojej i Twojej. 
Wszyscy zgrzeszyli. Jestem grzesznikiem, Ty też nim jesteś. No dobrze, stwórzmy jeszcze krótką wyliczankę: papież Franciszek, Matka Teresa, mój synek, pop, pastor, ksiądz (nie tylko ten pedofil, także Popiełuszko), patriarcha, męczennik za wiarę... etc. itp. itd. Wszyscy. Nawet papież Jan Paweł II nim był, serio serio!

Jest taki odruch obronny: jestem bardzo fajna. No jestem! Naprawdę tak uważam - powaga! Nigdy nikogo nie zabiłam. (Wprawdzie raz potrąciłam rowierzystkę jadąc samochodem, ale nic poważnego jej się nie stało.) Staram się być maksymalnie uczciwa, właściwie to jestem o wiele bardziej uczciwa, niż wiele znanych mi osób. Uchodzę za osobę prawą, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że mam opinię takiego przeciętnie dobrego człowieka. Nie sądzę, by ktoś widział powody by się mnie obawiać (nawet ci, którzy uważają mnie za wariata, przypuszczalnie jednak dodaliby epitet "nieszkodliwy"). Jestem też taktowna. Raczej rzadko zaliczam towarzyskie wpadki, potrafię wysłuchac i pocieszyć, właściwie zawsze umiem powiedzieć szczere, miłe słowo. Ale uwaga - mam jeszcze lepsze niusy na swój temat: NIGDY nie zapaliłam ani jednego papierosa. Nigdy nie upiłam się, nie wiem co to kac, nie mówiąc już o innych środkach odurzających. Moim nałogiem jest... kawa! No przyznać trzeba, że wyłania się tutaj całkiem konkretny kręgosłup moralny, nieprawdaż?... Grzeczna jestem, nie? Kto jest taki grzeczny i poprawny jak ja? A ile dobrych rzeczy zrobiłam, ho ho ho. 

Problem polega na tym, że nie w tym rzecz. Możemy mieć super atrakcyjną fasadę. Mało kto z moich czytelników jest pijakiem lejącym rodzinę, seryjnym mordercą lub notorycznym oszustem. Grzech jest w nas głębiej, w każdym z nas, niezależnie od tego ile mamy okazji by się manifestował i jak dobrymi jesteśmy dyplomatami, by go ukryć (jak taki Kot w chwale na przykład). Nie dlatego jesteś grzesznikiem, że grzeszysz, ale grzeszysz dlatego, że jesteś grzesznikiem. A to jest różnica. 

Grzech w nas to nie tylko nieuleczalny po ludzku egoizm, ale przede wszystkim fundamentalny sprzeciw wobec Niego, bunt wobec Jego łaski. Mniej lub bardziej uświadomione odrzucenie, wotum nieufności podobnego do tego w Raju, które każe przytakiwać Ojcu Kłamstwa. Jest to dyspozycja a nawet skłonność od czynienia zła, która przybiera rozmaite formy, ale nawet nie musi przybierac formy - dziecko czy osoba w śpiączce niezdolna do popełnienia żadnego konkretnego grzesznego czynu również nosi ją w sobie. A konsekwencje sa poważne. Bóg jest nieskończenie święty, nie ma w Nim nic z grzechu, ze zła. Fantastyczna bliskość została zerwana, powstał niewypowiedziany dysonans. 

Jak już cytowałam wyżej - ci, co zgrzeszyli (czyli wszyscy) pozbawieni są chwały Bożej. Grzech jest jak parasol, który trzymamy nad sobą, i który "chroni" nas przed deszczem Bożej łaski, doświadczenia Jego miłości, konkretnego, namacalnego odczuwania jej. "Chronimy się" przed chwałą, przed mocą. Dlatego ulegamy iluzji, że On jest daleki. Zamiast cieszyć się i ekscytować Jego niesamowitą obecnością, jako chrześcijanie jesteśmy sfrustrowani i znudzeni. W wielu momentach życia jesteśmy żenująco słabi a nawet zupełnie bezsilni. Chorujemym mutujemy i rozpadamy się!! To wszystko są konsekwencje grzechu w nas i wokół nas. Bo grzech nie jest sprawą tylko prywatną. Każdy grzech poszerza zasięg panowania Złego na świecie. Dlatego grzech innych dotyka nas w sposób bezpośredni (chlejący mąż, podłożona noga), albo pośredni, jak w systemie naczyń połączonych funkcjonującym w przestrzeni niewidzialnej. 

Grzech jest jak cień. Zawsze ze mną. Czasem spektakularnie długi i widoczny, Czasem schowany pod stopami. Niewidoczny - w całkowitej ciemności. 

Hola, uważaj - nie piszę tu o jakiejś opresyjnej psychologii rodem sprzed 100 lat, nakazującej biednemu, różowemu dziecku się biczować i oskarżać. Nie piszę o nerwicowym szukaniu w sobie zła. To zło jest, czy tego chcemy czy nie. Najtrudniej to zrozumieć tzw. porządnym ludziom, bo patrzą na zupełnie inną warstwę siebie i wolą się na niej zatrzymać niż skonfrontować się z trudną prawdą, że głebiej jest bagienko. Niestety każdy z nas bywa "porządny"...

Nie mam tu na myśli płaszczyzny psychologicznej, a duchową w której sprawy mają tak, że jesteśmy grzesznikami. W sumie to dobrze zdać sobie z tego sprawę, naprawdę. To tak wiele, wiele wyjaśnia;) 

No i co. Słabo. Naprawdę nie jest to wszystko wesołe. Ale uświadomienie sobie prawdy o moim osobistym grzechu to już połowa sukcesu. A gdzie reszta sukcesu? c.d.n.


Marta (Kot w chwale) 

sp. to co - jesteś grzesznikiem, czy może nie?;) 









środa, 11 lutego 2015

Wiewiórka bije dzieci

Na dzisiejszym samotnym, niespiesznym spacerze, do którego zachęcała dodatnia temperatura, napotkałam w parku piekną wiewiórkę. Prezentowała się wytwornie, dumnie pusząc ognistorudą kitkę. Postanowiłam poobserwować ją przez chwilę... Nagle, u mojemu zdziwieniu stało się coś zupełnie nieoczekiwanego - otóż ta z pozoru cywilizowana dama szarpnęła swego małoletniego potomka za łapkę, przytargała pod drzewa i- zapewne nieświadomoa, że w okolicy są jacykolwiek świadkowie - przełozyła go przez kolano i zaczęło się tak zwane lanie tyłka za pomocą długiej szyszki. 



Towarzyszyło temu pojękiwanie malucha i zaklęcia matki: "teraz zapamiętasz, że tak się nie wolno zachowywać! Jak ty się odnosisz do własnej matki? Poczekaj tylko aż ojciec wróci do dziupli, to ci dopiero wleje!"

Nie wytrzymałam:
- Przepraszam panią, czy pani się orientuje, że w Polsce bicie dzieci jest zabronione prawem i karalne??
- O, kolejna mądra się znalazła... Droga paniusiu, nie wiem jak ty, ale ja jestem RZYMSKĄ KATOLICZKĄ,  a kilka dni temu sam paież Franciszek pozwolił bić dzieci, tylko po twarzy bić nie pozwolił. Więc biję w dupę i wolno mi!
- Proszę natychmiast przestać! Proszę wczytać się szerzej w nauczanie Ojca Świętego, w katechezy - choćby z ostatniej audiencji o tym, że dziecko nie jest własnością rodzica na przykład, o szacunku do dziecka, a nie czepiać się jednej - niefortunnej wypowiedzi!
- Niefortunnej? Co też pani powie! Przecież dla katolika papież jest NIEOMYLNY! Do kościoła chodzi a o nieomylności papieża pierwsze słyszy, co?
- Oj, chyba pani nie uważała na lekcjach religii! Z nieomylnością papieża jest jednak inaczej, niż pani sądzi... (i tutaj powiedziałam jej kilka słów prawdy).

W czasie naszej wymiany zdań mały wiewiór najpierw spojrzał na mnie oszołomiony a potem bezszelestnie wyśliznłął się mamie i pobiegł do dziupli. Mam nadzieję, że jego tata bedzie miał więcej oleju w głowie.

Jednak to przypadkowe spotkanie nie dało mi spokoju. Podzielę się więc i z moimi czytelnikami swoim stanowiskiem w tej sprawie. Jestem chrześcijanką- katoliczką. Rzeczywiście w Kościele Katolickiem istnieje pojęcie nieomylności papieża. Niestety przypuszczam, że przez większość - zarówno katolików jak i niekatolików - błędnie rozumiane. Zapewne znajdzie się niejedna osoba konstatujaca, że biedni katolicy pozbawieni się możliwości samodzielnego myślenia i rozeznawania we wszelkich kwestaich, w których wypowiedział się ten czy inny papież w ten czy inny sposób. Bo nie wolno! Nieomylność i już! A co za tym idzie - zakaz myślenia! (już nie wspominając o zakazie kontestacji) ;)

Żeby w Kościele Katolickiem wypowiedź papieża uzyskała status "nieomylnej" (w myśl dogmatu o nieomylności - słowo to wzięłam w cudzysłów, bo niekoniecznie jest najszczęśliwiej dobrane, niektórzy uważają, że sugeruje ono ideał, doskonałość, a zawsze można by jeszcze "głębiej i lepiej"...) papież musi się bardzo postarać. Musi, przemawiając ex cathedra, oficjalnie zaangażować pełnię swojego autorytetu, powołać się na niego wystepując w roli pasterza wszystkich wierzących i to tylko w sprawach wiary i morlaności. Przykładowo dokumenty papieskie typu adhortacja lub encyklika wcale nie musza mieć tegoż statusu. W istocie, od czasu ogłoszenia dogmatu o "nieomylności" czyli od roku 1870, jak się powszechnie uważa, tylko jeden raz papież skorzystał z tego statusu swojej wypowiedzi - a było to w roku 1950, kiedy Pius XII ogłosił dogamt o wniebowzięciu Najświętszej Marii Panny. Nie upraszczajmy więc sprawy mówiąc, że "papież jest nieomylny", raczej papieżowi przysługuje możliwość stworzenia okoliczności, w których jego wypowiedź osiągnie takiż atrubut.

Zatem - przy okazji wiadomej ostatniej afery po niedawnej wypowiedzi papieża dotyczącej postawy pewnego ojca, który "trochę musi dziecko uderzyć, ale nigdy nie bije w twarz", zachęcam siebie i każdego do samodzielnego rozeznawania. Stwierdzenie Ojca Świętego uważam za niefortunne, niestety może dać ono asumpt do wielu nadużyć. Ale tak jak papież Franciszek nie aspiruje do bycia "supernianią", tak ja mogę mieć w tej sprawie swoje zdanie i nie czepiać się tej wypowiedzi widząc jednak szerzej jego naukę.

A na koniec, dla wiewiórki z parku i nie tylko:



Marta (Kot w chwale)





niedziela, 8 lutego 2015

Fatal error - epizod pierwszy



... czyli skoro jest tak dobrze, jak Kot pisał tutaj, to dlaczego jest tak źle??? Skąd się wzięło zło? Czemu nie doświadczamy tej wspaniałej miłości Boga, wręcz przeciwnie - żyjemy w buncie, fochu i pretensjach, albo próbujemy Go tłumaczyć, "ratować nadszarpnięty wizerunek". Pytanie które pewnie nieraz w różnych odsłonach dręczy mnie i Ciebie.
Pytam zatem w imieniu wszystkich, którzy czasem konfrontuja się z tajemnicą zła: skoro Bóg jest taki dobry, wszechmogący, tak niesamowicie mnie kocha, to dlaczego wcale tego nie doświadczam? Dlaczego dzieci niewinne dzieci chorują i umierają? Dlaczego Auschwitz? Dlaczego chorują i cierpią zwierzęta? Dlaczego tsunami? A dlaczego znowu z kims się pokłóciłem, czemu mam zły humor, czemu boli mnie ząb, czemu dziecko mnie denerwuje, czemu w kościele słychać o polityce a nie o metafizyce, czemu pryszcze, dlaczego zmarszczki, po co rak? A depresja? A stwardnienie rozsiane? A zanikowe boczne?  Katar? Wojna? Epidemia? Zgubiony notes? Zwolnienie z pracy? Zboczeniec? Zbyt mało pieniędzy? WHAT THE FUCK??? 

"Przepraszamy, coś poszło nie tak" - rzecz by można. Może gdzieś powinien się pojawić taki komunikat, ale kto miałby go wydać? Bóg, to Jemu coś się nie udało? Jakiś bubel, błąd fabryczny wkradł się wproces stwarzania? 
Często słyszę chrześcijan nadużywających słowa "tajmenica" lub "wola Boże". Te słowa brzmią całkiem dobrze. W pewnych kręgach - wierzcie mi lub nie - budzą zaufanie. Ale krew się we mnie burzy, kiedy ktoś tymi słowami zakrywa to, co w Biblii jest odkryte i jasne. Co jest czarno na białym. To NIE znaczy, że nie ma woli bożej, a tym bardziej - że nie ma tajemnicy. Oczywiście, że są, bo "Myśli moje nei są myślami waszymi" (Iz 55,6) a poza tym tajemnice pozostaną na pewno do końca naszego życia na tym świecie, bo jak pisze św. Paweł: "Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno" (1 Kor 13,12). Ale istnieją zupełnie kardynalne zagadnienia, których natura została nam objawiona. Nie stało się to przypadkiem. Stało się to byśmy lepiej poznali Jego naturę. 

Więc zło istnieje, o czym codziennie przekonujemy się z całym okrutnym nieraz urozmaiceniem i dosłownością. Skąd się wzięło w świecie, który Bóg stworzył z miłości, dla kochanych istot - ludzi? Stało się coś bardzo złego, coś, co zmieniło bieg historii, także Twojej i mojej: 
"A wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył. On to rzekł do niewiasty: "Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?" Niewista odpowiedziała wężowi: owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, tylko o owocach drzewa , które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: "nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nei pomarli". Wtedy rzekł wąż do niewiasty: "Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spozyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło". Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią, a on zjadł." (Rdz 3, 1-7). No i stało się. Fatal error!

Nie wiem dokładnie (pewnie nikt do końca nie wie) na ile ta biblijna opowieść jest metaforyczna, czy rzeczywiście chodziło o owoc z drzewa, czy Adam i Ewa byli jedynymi, czy też było więcej "pierwszych grzeszników"... Nie jest to ważne. Najważniejsze jest to, że jak opisuje Biblia człowiek uwierzył Ojcu Kłamstwa - Szatanowi, który wzbudził podejrzliwość wobec Boga, zasiał wątpliwość. I człowiek poszedł za tą podejrzliwością. Tekst wyżej przytoczony można by wałkować długo, nie to jest teraz moim celem. Chce jedynie wskazać na konkretne miejsce kosmicznej katastrofy, która wstrząsnęła Wszechświatem, a nazywała się grzech pierowrodny. Pierotny porządek został - choć to mało powiedziane - zaburzony. W rzeczywistości duchowej ale i materialnej (!) wszystko stanęło na głowie! Grzech jak opad radioaktywny skaził świat. Uwaga - grzech ze wszystkimi swoimi konsekwencjami, którego najbardziej wyrazistą i złowrogą była ( i jest) śmierć. Jak pisze apostoł Paweł: "Zapłatą za grzech jest śmierć" (Rz 6, 23). No i śmierć zaczęła się panoszyć - wszak była konsekwencją grzechu, to jakby drugie imię grzechu, w którym nie chodziło o "jabłko", nie chodziło o to, że Adam z Ewą poszli na grandę, a potem Panu Bogu nie zgadzała się liczba "jabłek w ogródku". To obraz arcypoważnej rzeczywistości, w której przyznano rację Diabłu, oskarżającego Nieskończenie Dobrego o kłamstwo. Zgodzono się z Oskarżycielem. Cofnięto zaufanie do Jedynego faktycznie godnego zaufania. Postanowiono Go "przechytrzyć", sięgnać potajemnie i "nielegalnie", polegając na zapewnieniach Kłamcy po coś co i tak było dla ludziom przeznaczone. 

No i co dalej? Jak pisze Biblia, na bezpośrednie konsekwencje tego wolnego wyboru ludzi nie trzeba było długo czekać, na przykład kobieta musiała odtąd rodzić w bólu, a mężczyzna, - starać się o pożywienie w pocie czoła, zaś ziemia będzie mu rodziła "cierń i oset". Przyroda przestała współpracować, stała się krnąbrna i przeciwstawiła się człowiekowi, co zaowocowało też wszlkimi mozliwymi chorobami, zniekształceniami, wszelkim nieuporządkowaniem w naturze. Niszczycielkie żywioły, deformacje genetyczne - to jest wszystko po prostu złe. A zło to drugie imię śmierci. Choroba, starość, niedołężność, niższa produkcja włókien kolagenowych już po 25 roku życia... to wszystko są objawy śmierci. Powolne umieranie za życia. Takie "doskoki" do człowieka, kolejne uderzenia, a w końcu - to uderzenie ostateczne i nieodwołalne. Czy to jest dobre? Czy taki był zamysł Boga dla swoich dzieci? Nie! 

"Bo śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się ze zguby zyjących" Mdr 1,13
"Bo dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka, uczynił go obrazem swej własnej wieczności. A śmierć weszła na świat przez zawiść diabła". Mdr 2, 23-24 a
Fatal error. 

to be continued. (tutaj przecztasz część drugą;)) 

Marta (Kot w chwale)







środa, 28 stycznia 2015

Kot się zbroi

Smutek zaatakował. Smutek i łezka się w oku zakręciła, niejedna nawet. Czy sprawa drgnęła? Nie, jeszcze nie zdażyła;) Jeszcze niby nic się nie wydarzyło. Wręcz przeciwnie, runęła cała melancholia i próbowała przygwoździć. Nic zauważalnego się jeszcze nie poprawiło. Ale zaraz zaraz, rzeczywiśtość widzialna, namacalna, rzeczywistość tak zwana - realna jest nie bardziej realna, niż to, co niewidzialne, niż rzeczywistość duchowa, w której dzieje się, w której być może właśnie z hukiem runęła jakaś twierdza.
Czyli jednak zdarzyło się wiele, o czym Kot wie, przez wiarę, bo Kot powierzył te niefajne sprawy Panu, w modlitwie Słowem. Jego Słowem, które jest skuteczne. Kot wziął wiarę jako tarczę, gdy poczuł, że lecą w jego stronę pociski i przez wiarę już ma pewność oglądania rozwiązania problemu.

"W każdym położeniu bierzcie wiarę jako tarczę, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżażone pociski Złego. Weźcie też hełm zbawienia i miecz Ducha, to jest Słowo Boże". (Hbr 4,12 a).

Amen. Stało się. Emocje hulają jak liść na wietrze, łzy jeszcze chcą kapać, złość się miota po duszy i ciele, pamięć, wyobraźnia i cała niemała kocia inteligencja pracują na pełnych obrotach przeciwko niemu, ale Kot już jest poza zasięgiem tego całego dziadostwa. Jest w strefie bezpieczeństwa, Kot znowu jest w chwale. 

"Wiara zaś jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy." (Hbr 11,1)

Bóg dał mi wiarę, więc nie muszę się zamartwiać, że ona jakaś wybrakowana, za mała, niewystarczająca. Mam wiarę i nie zawaham się jej użyć! Moja wiara jest DOWODEM rzeczywistości, której nie widzę.
Mam dowód, że ją zobaczę.


Marta (Kot w chwale)

ps. a teraz mogę spokojnie zająć się tzw. relaksacyjnymi duperelami bez tego męczącego poczucia obowiązku martwienia się, czego i Wam życzę:)

niedziela, 25 stycznia 2015

Podyskutuj z nią...

Dzisiaj na Facebooku przeczytałam wypowiedź księdza Petera Hockena, zacytowaną przez Marcina Jakimowicza w Gościu Niedzielnym: – Sercem odnowy Kościoła jest przebudzenie ludzi w kierunku odkrycia obecności Ducha Świętego w Kościele – nie ma wątpliwości ks. Hocken. – Kerygmat w pierwszej kolejności jest przekazem o Jezusie, a nie o Kościele! Nauczanie o Kościele czy sakramentach nie należy do pierwszego głoszenia. Dla katolików jest to trudne do przyjęcia, bo chcemy od razu przedstawić całą doktrynę, wszystko, co jest w katechizmie, zamiast głosić kerygmat, a to nie prowadzi do nawrócenia i przemiany życia.

Zgadzam się w pełni. Zwłaszcza ze stwierdzeniem, że dla katolików jest to trudne do przyjęcia;) Może to zabrzmi pyszałkowato, ale często mnie uwiera słuchanie zbyt wielkiej dawki katechizacji i przekonywania tam, gdzie wyraźnie powinien być głoszony kerygmat właśnie. Kerygmat jest tak trafny, tak ostry i bezkompromisowy, a jednocześnie tak prosty, że budzi opór.

Pomijam fakt, że wiele osób w ogóle nie wie, czym kerygmat jest, natomiast jako skrajność w odchodzeniu od sedna zauważam zjawisko szukania tematów zastępczych, zaciekłego dyskutowania w obrnonie tej czy innej wartości lub teorii. Dawniej angażowałam się w spory dotyczące morlaności, przykładowo - aborcji. Tak, mam swoje zdanie w tej sprawie, które dla nikogo nie powinno być tajemnicą. Tak, mam wiedzę i całkiem sensowne argumenty na popracie swojego zdania. Jednak czy przekonywanie kogoś, kogo światopogląd jest inny, że to ja mam rację, ma jakikolwiek sens? 
Inne "zaplane" tematy, doskonałe do jałowego podyskutowania i zrobienia sobie grona licznych wrogów, jeszcze bardziej przeciwnych moim tezom, niż byli przed naszą rozmową - to przykładowo pedofilia wśród księży, wyprawy krzyżowe, palenie czarownic i wszelkie inne zgorszenie ze strony Kościoła. Do tego dorzućmy zagadnienia z zakresu nauczania Kościoła dotyczącego płciowości - małżeństwa homoseksualne, naturalne metody planowania rodziny, zapłodnienie in vitro, gender, nierozerwalność małżeństwa. Robi się gorąco, nie? Nie, dopiero ciepło, to podgrzejmy jeszcze mocniej. Pogadajmy o Nergalu, o Empiku, o Harrym Potterze, o eutanzaji, o komisji majątkowej i chciwości kleru, może jeszce na podpałkę dorzucmy toruńską rozgłośnię i politykę;) A w wersji light - możemy podyskutowac o sakramentach, chrzeczeniu małych dzieci, autorytecie papieża, dogamtach... 

Żeby było jasne - nie uważam za nic zdrożnego wyrobienie sobie zdania w każdej z powyższych kwestii, ani zaprezentowanie tegoż. Zapewne Kot w chwale nieraz wypowie się nawet szerzej, przedstawiając swoje poglądy na róznorakie, ważne przecież, tematy. Jednak jeśli checemy widzieć wokół siebie przemianę, to nie tędy droga. Trzeba zaczać od początku, nie od końca. Głosić to, co jest pierwsze, co powinno byc moim krzykiem (gr. keryks - herold, kerygma - głosić, krzyczeć). 

"Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca" Hbr 4,12. Rozdzielenie stawów od szpiku nie brzmi szczególnie bezpiecznie, może dlatego łatwo odchodzimy od Słowa Bożego zastepując je słowem własnym; może i ciętym, ale nie ostrym, może i stanowczym ale nie skutecznym. A kerygmat, to własnie to podstawowe głoszenie, które pokazuje istotę chrześcijaństwa. To, co pierwsze i najważniejsze. Otoczka nie jest zła, ale na nią przyjdzie czas, żeby jednak w Tobie i we mnie obudziło się to, co ponadnaturalne i zaczęło przemieniac umysł, musimy poznać, a wręcz doświadczyć tych najwazniejszych prawd chrześcijańskich, bez których nic innego nie ma sensu. 
O pierwszej i zasadniczej pisałam post wcześniej - bezwarunkowa, aktualna i osobista miłośc Boga do mnie i do Ciebie. No dobra, ale skąd się wzięło zło? Weź głeboki oddach (słyszałam stwierdzenie, że kerygmatem powinno się wręc zoddychać, wiec biorę razem z Tobą), wrzuć na luz i poczekaj na kolejny post;) 

Marta (Kerygamtyczny Kot w chwale) 



wtorek, 20 stycznia 2015

Nie moralność?

Niektórzy myślą lub co gorsza - głoszą, że istotą chrześcijaństwa, jest porządne, moralne życie. Oczywiście moralność jest całkiem fajna. Przyznaję - jest nam potrzebna. Ale:
Esencją chrześcijaństwa nie jest moralność. A esencją chrześcijańskiego głoszenia nie jest moralizowanie. 

"Zdyszany goniec, który przybywa z pola walki i wbiega na główny plac miasta, nie rozpoczyna od opowiadania po kolei, od początku do końca jak potoczyły się sprawy, nie zatrzymuje się na szczegółach, lecz bezzwłocznie uderza w sedno. Natychmiast i w kilku słowach wykrzykuje wiadomość, która wypełnia mu serce i ciśnie się na usta, a której wszyscy oczekują; na później odkłada wszelkie wyjaśnienia. Jeśli nieprzyjaciel został pobity, woła "Zwycięstwo!" a jeśli zawarto rozejm ogłasza: "Pokój!" Pamiętam, że właśnie tak było w dniu, kiedy skończyła się druga wojna światowa" - pisze Raniero Cantalamessa, kaznodzieja Domu Papieskiego, w książce "Życie w Chrystusie".

I ja też mam dzisiaj wspaniałą wiadomość dla siebie i dla każdego kto czyta te słowa: "Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie i nie zachwieje się moje przymierze pokoju, mówi Pan, który ma litość nad tobą" (Iz 54, 10) oraz "W tym przejawia się miłość, że nie mu umiłowaliśmy Boga, ale że On pierwszy nas umiłował". Za mało wokół siebie, za mało nawet w Kościele słyszę tego krzyku, który ogłasza, że Bóg nie kocha mnie i ciebie "za coś", "za dobre sprawowanie", "za dobre uczynki", ale tylko dlatego, że ja i ty jesteśmy Jego dziećmi!

Mnie i ciebie wymarzył sobie, zaplanował, wybrał i pokochał przed założeniem świata, przed wiekami i stworzył z miłości - "Ukochałem cię odwieczną miłością, dlatego zachowałem dla Ciebie łaskawość". Jr 31, 3. Jest to prawda aktualna DZISIAJ, niezależnie od tego, w jakiej jestem sytuacji, czy za nią tęsknię, czy z nią walczę, czy w ogóle o tym wiem, kiedy i czy w ogóle byłem ostatnio w kościele... Nic tego nie zmieni, Bóg kocha mnie i ciebie dzisiaj, absolutnie bezwarunkowo. Czy gdybyś był jedyną osobą na świecie, kochałby cię bardziej? Nie! Już dzisiaj, teraz, w tym momencie ma dla mnie i dla ciebie całą pełnię, na maksa. (Jeśli można mówić o maksimum mówiąc o Nieskończonym. Niezależnie od mojego czy twojego zwątpienia, obojętności, tumiwisizmu, buntu czy protestu - tej Tajemniczej Istocie nigdy nie znudzi się kochanie mnie i ciebie! Jest to pasja, fascynacja i zakochanie, o jakim wszyscy marzymy. Są to te niuanse i to odcienie uczuć, o jakich nawet nie ośmielamy się zamarzyć, bo wydają się nieosiągalne.

Podobno filozofowie zastanawiają się czy Bóg może stworzyć tak wielki kamień, którego nie mógłby podnieść i podniecają się, że rzekomo swoją koronkową logiką i polotem zaszachowali Wszechmogącego. A ja mam większą rewelację - jest jedna rzecz, której On nie może. Nie może przestać ciebie kochać! On sam JEST miłością, a nie może zaprzeczyć samemu sobie. Bóg JEST miłością (1 J 4, 8).

"Czy może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie" (Iz 49,15). Może spotkałeś się z fałszywymi prorokami, którzy warunkowali miłość Boga. Może starali się ją reglamentować, w zależności od twoich "wyników". Może przekonywali, że owszem, ale jutro, za tydzień, kiedy pójdziesz do spowiedzi, kiedy przeprosisz, kiedy odpokutujesz. Może takimi fałszywymi prorokami w twoim życiu byli rodzice, na których akceptację i miłość musiałeś zasługiwać i w ten sposób Ojciec, twój Tata w Niebie został umieszczony w krzywym zwierciadle i stamtąd zniekształconą przez ludzi twarzą na ciebie spoglądał przez wiele lat.

On nie potępia, nie oskarża, nie strofuje, nie porównuje z innymi. Ale wiesz co? On cieszy się gdy na ciebie patrzy, cieszy się tobą. I mną:) Czasem mam wrażenie, że tak bardzo jesteśmy przywiązani do zasługiwania, że wobec bezwarunkowości i darmowości budzi się w nas najpierw podejrzliwość a potem - bunt. A okazuje się, że tutaj nie ma miejsca na umiar, zdrowy rozsądek i właściwe proporcje. Niepojęty oczekuje od ciebie i ode mnie tylko jednego: żeby pozwolić Mu się kochać. Łatwe? Niekoniecznie. Ale warto:)



To obraz Rembrandta ukazujący powrót biblijnego syna marnotrawnego. Ta przypowieść Jezusa jest przede wszystkim przypowieścią o miłosiernym ojcu, który nie obrusza się na materializm i interesowność syna - wszak poniósł go melanż a powód dla którego wraca nie jest specjalnie wzniosły ani szlachetny, to przede wszystkim pustka, która po licznych imprezach w końcu zawitała na jego konto bankowe... Ojciec jednak musiał pierwszy wypatrywać syna co się "wypiął" na rodzinę, bo zauważył go gdy "ten był jeszcze daleko". Co więcej, "wzruszył się, wybiegł mu na spotkanie, rzucił mu się na szyje i ucałował go". Żadnych wymówek? Żadnej reprymendy? Co ja dla ciebie znaczę? Potraktowałeś mnie instrumentalnie, byłem dla ciebie tylko bankomatem, masz gdzieś moje uczucia... Jednak ojciec urządza wielką imprezę, daje synowi pierścień i wiadomo już wszem i wobec, że "będzie się działo" bo wrócił ten gagatek... Boże, jesteś wręcz niepoprawny w tym zafiksowaniu na wyrodnym synalku;P

Ale przechodząc do konkretów - Pan Zastępów, twój Ojciec zafiksował się na  mnie i na tobie. Jak pisze prorok Izajasz (Iz 9, 6) Jego miłość jest zazdrosna!

Marta (Kot w chwale)