kot w chwale

kot w chwale

piątek, 27 lutego 2015

Wierzę w życie przed śmiercią (Kot polemicznie)

Dzisiaj poruszam bardzo ważny dla mnie osobiście temat. Właściwie na nim w dużej mierze opiera się mój światopogląd i moja wizja Boga. Na pewno będę do tych spraw wracać i nie wyczerpię tematu w jednym poście, natomiast gdy obejrzałam ostatni filmik księdza Jacka Stryczka (jeśli ktoś nie kojarzy, to zapewne świta mu znane i bezsprzecznie fenomenalne dzieło - "Szlachetna Paczka":)) to stwierdziłam, że to jest ten czas żeby zająć stanowisko.

Po kolei odniosę się do tego krótkiego filmu. Oczywiście każdy ma prawo do własnego zdania, dlatego prezentując dwa zgoła odmienne stanowiska zostawiam wszystkim Czytelnikom wolny wybór:) Film trwa niecałe 4 minuty.



Pierwsze stwierdzenie, z którym absolutnie nie mogę się zgodzić, to porównanie drogi krzyżowej, męki i śmierci Chrystusa do choroby. To jest jakieś totalne nieporozumienie. Jezus wykonywał swoją misję, zgodnie z własną suwerenną decyzją wykonywał wolę Ojca. On nie zachorował na raka, on - jak sam stwierdza - dobrowolnie oddał swoje życie biorąc na siebie całe przekleństwo, grzech wraz z wszystkimi jego konsekwencjami po to, by uratować nas. Jest zasadnicza różnica między chorobą, czyli czymś co spada na nas nieproszone, "znikąd", często zupełnie niezależnie od naszego postępowania, a ewangelicznym "wzięciem krzyża" - czyli ponoszeniem trudów i przeciwności wynikających z pójścia za Chrystusem (por. 2 Tm 1,8).

Katar, garb, czy rak nie są krzyżem. Choroba nie jest krzyżem. Jezus zawsze sprzeciwiał się chorobie. Każdej! On umarł w zupełnie inny sposób. W czym zachęcił nas do naśladowania Go? On po prostu wszedł w radykalne posłuszeństwo Ojcu bez względu na konsekewencje. Na tym polega wzięcie krzyża. 
Krzyżem jest trud przygotowywania niedzielnego kazania, kiedy nic się nie chce, krzyżem jest znoszenie prześladowania, które w wielu krajach świata nadal kończy się śmiercią, trud bycia wyśmianym, prześladowania ze względu na Chrystusa, wynikającego bezpośrednio z podjętej posługi, z wyznawania wiary. Skoro krzyż się bierze, to równie dobrze można go nie wziąć, odłożyć. Jest to coś opcjonalnego, co wymaga naszej decyzji, lub serii decyzji. Choroba ma zupełnie, ale to zupełnie inną specyfikę.

Dlatego dla mnie pytanie "czy śmierć w wieku 33 lat była zdrowa" oznacza pomieszanie pojęć. To była dobrowolna ofiara wynikająca bezpośrednio z odważnego realizowania misji, nie wyniszczenie jakąkolwiek chorobą. Ewangelia nie wspomina o chorobach Jezusa. Może to zabrzmi dziwnie, ale raczej powiedziałabym, że umarł jako skatowany, ale zdrowy Człowiek. 

Owszem - powiedział "Mnie prześladowali i was będą" - i moja odpowiedź na ten argument właściwie już padła. Czym innym jest prześladowanie - ze względu na wiarę, wszak o tym kontekście mówimy - czym innym choroba, która dotyka ludzi jak świat długi i szeroki niezależnie od ich wieku, światopoglądu, wyznawanej wiary, niewiary już nie mówiąc o jakimkolwiek przyzwoleniu.

Pyta Ksiądz w tytule klipu "czy zdrowie jest dla Boga najważniejsze?".  W filmie zastanawia się Ksiądz, czy zdrowie było dla Jezusa takie ważne. Po pierwsze chciałabym odwołać się do takiej nawet typowo świeckiej logiki. Czy jeśli coś nie jest najważniejsze, to znaczy, że automatycznie jest bez znaczenia? Nie ma żadnych możliwości pośrednich? A co z kategorią "ważne" lub "bardzo ważne" - nie istnieje? W retoryce Księdza nie po raz pierwszy spotykam się z zerojedynkowym kategoryzowaniem - albo coś jest najważniejsze, albo - niewarte funta kłaków. 

Bóg przedstawia Siebie w Biblii jako Ojca. Ja też jestem rodzicem. I stworzyłam sobie taką paralelę: co jest dla rodzica najważniejsze, póki ma swoje dziecko pod opieką jako niepełnoletnie, czyli prawnie do 18 roku życia? (Niech w tym porównaniu dorosłość to będzie kolejny etap życia, coś jak życie wieczne;)) No chyba naj, naj, najważniejsze technicznie rzecz biorąc jest jego życie. Trzeba chronić dziecko na tyle, żeby prze-żyło, prze-trwało. Trzeba uważać, żeby nie przejechał go samochód, żeby nie umarło z głodu, żeby ktoś go nie porwał i nie zabił. Zatem po co zajmować się duperelami bez znaczenia, jak np. znieczulenie podczas zabiegu? Ważne, że przeżyje. Po co kupować zabawki? Do życia nie są potrzebne. Po co organizować wakacje, pomagać rozwiązywać konflikty w szkole, czytać wspólnie książki, dawać smakołyki, które to dziecko chętnie je, po co mebelki - (może na sienniku spać z karaluchami)  - bez tego wszystkiego prawdopodobnie bez stanu zagrożenia życia dziecko osiągnie wiek dorosły. Więc po co zawracać sobie głowę nic nie znaczącymi detalami jak znieczulenie u dentysty;) Przecież to nie jest najważniejsze, więc o co chodzi?

Myślę, że nie trzeba być rodzicem, by zrozumieć, że coś tu nie halo i że takie podejście nie odzwierciedla serca mamy i taty, mimo, ze jesteśmy nieskończenie mniej kochający niż On. A jesteśmy Jego dziećmi.
Zatem jak możemy przypuszczać, że Jego obchodzi TYLKO nasze prze-życie, czyli osiągnięcie wieczności? Czy w naszej doczesności On jest inny? Czy nie objawia się przez nas innym właśnie przez objawianie swojej natury, która się nie zmienia?

Osobliwe jest twierdzenie, że w ziemskiej wędrowce Jezusa "mała cząstka była przeznaczona na uzdrawianie". Można by tu pisać długo. W czasie całej publicznej działalności większość działań Jezusa polegała na - jak powiedział kiedyś o. Józef Augustym SJ - "łagodzeniu ludzkiego cierpienia", czego zdecydowanie wybijającym się elementem było uzdrawianie. To nie był jakiś nieznaczący, niemalże wstydliwy epizod. To nie działo się mimochodem, przy okazji. To działo się nawet w szabat, mimo, że ktoś mógłby powiedzieć - tyle lat ta kobieta była pochylona, to jeszcze może poczekać aż się szabat skończy... ale Jezus nie tolerował niczego, co pochodzi od szatana, co jest forma diabelstwa dręczącego ludzi. Wyrzucał zatem złe duchy no i uzdrawiał, uzdrawiał, uzdrawiał. Aha, jeszcze wskrzeszał:)

Nie był to Jego kaprys ani samowolka, był posłusznym Synem, który wykonywał wolę Ojca na każdym kroku. Który tez Ojca objawiał ("Kto Mnie zobaczył zobaczył i Ojca") a jedno z imion Boga to Jahwe Rapha - Bóg Uzdrawia. Taka jest Jego natura. A skoro tak, to samo nauczanie bez praktyki, bez znaków, byłoby pustą propagandą.

Uwaga - nigdy nikomu nie odmówił. Nigdy nie powiedział - "pocierp, to cię uszlachetni, tak będzie dla ciebie lepiej". Albo: "tą choroba oddajesz Mi chwałę" ani też: "nie przejmuj sie chorobą, ważne, że będziesz zbawiony". Ani jedna taka sytuacja nie jest opisana w Ewangelii.  Można powiedzieć, że działał masowo i radykalnie pod tym względem. "Jezus obchodził wszystkie miasta i wioski. Nauczał w tamtejszych synagogach, głosił Ewangelię królestwa i leczył wszystkie choroby i wszystkie słabości." (Mt 9,35). To było niezwykłe, niesamowite i oszałamiające. To nie było coś wobec czego można było przejść obojętnie: phi, no pouzdrawiał, też mi coś. 
Raczej nie bez powodu wiele tych uzdrowień opisanych jest szczegółowo przez autorów natchnionych. 

No i teraz kolejne stwierdzenie mające zakwestionować wagę uzdrowicielskiej działalności Jezusa - życie 2 tysiące lat, rozmnożenie do liczby "miliona "jezusków""... Ja w pełni doceniam ironię, rozumiem, że to miało zabrzmieć absurdalnie, ale szczerze mówiąc, to nasz Pan właśnie coś takiego wymyślił! Bardzo sprytnie zresztą:) Spodobało się bowiem Bogu byśmy mogli z Nim współpracować w poszerzaniu granic Królestwa na ziemi, zostaliśmy dopuszczeni do tego zaszczytnego dzieła. I to wcale liczba "milion" nie jest tu jakąś górną granicą, bo takiej nie ma. Nota bene - ktoś przychodzi i "cyk - jest uzdrowiony" - wspaniałe! Jezus przeważnie właśnie tak działał, choć zdarzał się też proces stopniowego uleczenia. Rozumiem, że to zbyt płytkie i mało uduchowione?;)

A co do miliona "jezusków" to wystarczy przeczytać "ostatni rozkaz" z Ewangelii Marka, w której jest wyraźnie napisane, że mamy iść na cały świat i głosić, a tym, którzy uwierzą, będę towarzyszyć znaki: m.in. "na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie". To nie jest rada, to nie jest sugestia, to jest rozkaz. Nie potrzeba miliona "jezusków", wystarcza miliony wierzących. 
Natomiast w Ewangelii Jana (14, 12) Jezus mówi, że kto w Niego wierzy, będzie także dokonywał tych dzieł, których On dokonuje, "owszem i większe od tych uczyni, bo Ja idę do Ojca"... No to klops... ;) 

Myślę, że likwidacja NFZ-u byłaby całkiem fajnym pomysłem, gdybyśmy naprawdę żyli wiarą, nie asekurowali się na wszystkie sposoby - być może rzeczywiście przestałby być potrzebny! Wystarczyłaby nie tyle służba zdrowia, co służba uzdrowienia w imię Jezusa, zresztą w niejednym miejscu już funkcjonują służby uzdrowienia, gdzie w imie Jezusa dokonują się takowe. Rzeczywiście pomysł jest genialny, nawet biblijny:) 

Kiedy słyszę, że "Jezus nie wszedł w rolę uzdrawiania" to mnie naprawdę zastanawia, jak jeszcze (a szczególnie - dlaczego!) Ksiądz będzie się starał zakamuflować ten "wstydliwy wątek Jego działalności"... Może po prostu przez negację?:) Sam się tak bał tych swoich dziwacznych wyczynów, że po nich "uciekał, żeby się modlić"? Taki był sam sobą skonsternowany? 

Żeby było jasne - ja też nie uważam, że "zdrówko jest najważniejsze". Nie lubię postawy typu: "obyśmy tylko zdrowi byli". Uważam, że Bóg wzywa nas do czegoś daleko więcej. Tylko, że po pierwsze już wcześniej pisałam, że oprócz "najważniejsze" istnieje jeszcze kategoria "ważne" a nawet "niezwykle ważne". A po drugie - spójrzmy na ludzi naprawdę przeżywających zdrowotne tragedie, na chorujące dzieci i ich rodziców, może wtedy łatwiej będzie odpowiedzieć na pytanie, czy to o czym piszemy ma wagę, czy jednak należy udać, że problemu nie ma i go zbagatelizować. W naturze Boga nie leży zamiatane problemów pod dywan ani bagatelizowanie cierpienia i dzieł szatana na ziemi, a bardzo nie chcemy obrazu Boga zakłamywać, prawda? 

Choroba jest dziełem Szatana, jest konsekwencją grzechu pierworodnego, dlaczego skoro Jezus jej nie tolerował, my mielibyśmy ją witać z otwartymi ramionami? W sumie na to wychodzi z Księdza wypowiedzi. A jednak chcemy żyć, korzystamy ze szpitali, z lekarstw, z operacji, z sanatoriów - bo wszyscy chcemy żyć i to żyć w jak najlepszym zdrowiu. Nieraz poświęcamy na to wiele pieniędzy i czasu by zaradzić naszym zdrowotnym problemom, chorobom naszych dzieci. Ale skoro nawet "nie wypada się o to pomodlić", to może takie świeckie działania prozdrowotne też idą w złym kierunku? :) Przed Bogiem mielibyśmy udawać, że nam nie zależy, "bo to nie jest najważniejsze", ale pokroić się damy byle zdrowie uratować, olaboga. 

I proszę nie mylmy wygodnego życia ani ewangelicznego "stracenia życia" z chorobą. Owszem, Jezus kazał brać krzyż, kazał "stracić życie" i nigdy nie namawiał do celowania w wygody. Tylko, że nigdy nie mówił o tym w kontekście choroby. Chorych uzdrawiał, zawsze. (Chyba, że złośliwie?;)) 

Post, "nieubieranie się i złe odżywianie" św. Franciszka to nie choroba. Naprawdę uważa Ksiądz, że stygmaty to choroba? Stygmaty to szczególny, nadprzyrodzony dar, odzwierciedlający rany Chrystusa - nie są chorobą, ani nie odzwierciedlają choroby. Do tej samej kategorii zaliczyć obdarzoną szczególnymi mistycznymi darami Martę Robin - stygmatyczkę właśnie. To byli ludzie który otrzymali nadprzyrodzone, zupełnie niezwykłe, ponadnaturalne dary, wiem, że byli także chorzy, ale nie "po prostu" chorzy. Ze względu na stygmaty czyli niezwykłe, ponadnaturalne doznania właśnie, nie zrozumiemy do końca ich sytuacji duchowej. Jednak nawet ich "standardowe" choroby nie oznaczają, że my mamy rezygnować z Bożego uzdrowienia. To nie jest to samo co ciężko chore dziecko, którego rodzice w desperacji szukają środków na zagraniczne leczenie. A stygmaty to nie żadna z naszych zwykłych, ludzkich przypadłości, które wraz z grzechem zostały pokonane na krzyżu. 

Temat jest szeroki i przemyśleń mam więcej, na pewno będę go kontynuować. Na razie wspomnę jeszcze o jednym - o ludziach, którzy posłusznie, bez zniechęcania się i asekuracji, ale bazując na Słowie Bożym poszli za "ostatnim rozkazem" i te znaki dokonują się. Gdy zapytano Jezusa o to, czy jest Mesjaszem, odpowiedział nie w sposób bezpośredni, za to nakazał donieść o tym, co się wokół Niego dzieje: "Niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię". I to wszystko dzieje się także we współczesnym świecie, ludzie na nowo odkrywają zakopane i zapomniane powołanie do wnoszenia zmiany i życia w mocy zbawienia. Długo by pisać, ale na dzisiaj czas zakończyć, idę zrobić sobie coś do picia;) Jeśli Was ta tematyka interesuje, to zachęcam do pozostania ze mną na dłużej;) 

Aha, wierzę w życie przed śmiercią!

Marta (Kot w chwale). 


środa, 25 lutego 2015

Gdzie są chorzy??

Słyszałam kiedyś opinię, że chodząc po polskich ulicach ulegamy złudzeniu, że prawie nie ma wśród nas osób ciężko i przewlwkle chorych i niepełnosprawnych. Złudzenie bierze się z faktu, że ci ludzie są jesli nie w szpitalach, to szczelnie zamknięci w domach. Nie wychodzą, są zmarginalizowani, bariery własnego ciała oraz często również infraskturtury dla niepełnosprawnych, wstyd i samotnośc sprawiają, że są wielkimi nieobecnymi wśród nas - parkujących, czekających na tramwaj, biegnących z komórką i kubkiem kawy z Starbucks'a by zdążyc na kolejny punkt programu.

Pewnie to wszystko jest prawdą. Jednakowoż ostatnimi czasu mam zupełnie odwrotne wrażenie. Albo dziwnym trafem ci wszyscy chorzy nagle wylegli na ulice Krakowa, albo ktoś załozył mi jakieś specjalne okulary czy też może noktowizor? Konkuludując - ja ich widzę wszędzie. A to w muzeum - rodzina z autystyczną dziewczynką - wszyscy troje - strzępki nerwów, a to ulicę obok mojegu domu - niewidomy konferuje z kulawym na temat suplementów diety, a to facet o kulach pod kościołem z pudełkiem na monety, a to zgarbiony, przygięty do ziemi starszy pan, już nie mówiąc o tym co sie dzieje w rodzinach, wśród znajomych... no co chwila ktoś, gdzieś. Obok. Na każdym kroku.

Czy to jest dobre? Fajne? Normalne więc wporzo? Nie! Czy Bóg chce by ci ludzie do końca życia grzęźli w mrocznych więzieniach swoich dolegliwości? Nie! Czy Jemu podoba się, że tylu chrześcijan na (czele ze mną) odwraca wzrok, po lekkim ukłuciu dyskomfortu przyspiesza kroku, nie poczuwa się do niczego, przechodzi obojętnie? Nie! A czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji?...

W 1983 roku Steve Jobs namówił Johna Sculleya z PepsiCo na przejście do Apple. Zadał mu słynne pytanie: "Czy chcesz przez resztę życia produkować słodzoną wodę, czy wolisz iść ze mną i zmieniać świat?" 
Moim marzeniem jest zostawić słodką wodę i przejść do lepszej korpo niż Apple. Już złożyłam dokumenty. Kto idzie ze mną?:)

"Bo stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych." (Rz 8,19)



Marta (Kot w chwale)


poniedziałek, 23 lutego 2015

Fatal error - epizod drugi, ostatni;)

Ustaliliśmy już (a raczej Kot takową tezę zapodał) że Bóg śmierci nie uczynił, ale "weszła na świat przez zawiść diabła" (więcej o tym: tutaj).

Ludzkość, przyroda, Ty i ja zostawliśmy skażeni grzechem pierworodnym. "Oto zrodzony jestem w przewinieniu i w grzechu poczęła mnie matka" czytamy w Psalmie 51. 
Jesteś grzeczny? Miły? Religijny? Fajny? Chodzisz do kościoła? Albo nie chodzisz, ale jesteś tzw. dobrym człowiekiem, który nikogo nie krzywdzi? To czytaj dalej:
"Nie ma sprawiedliwego, nawet ani jednego" (Rz 3, 10) stwierdza apostoł Paweł, by potem pojechać jeszcze dosadniej: "wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej" (Rz 3,23). 
W tym małym zdanku kryje się "tajemnica nieprawości", sekret zła, cierpienia, lęku, frustracji mojej i Twojej. 
Wszyscy zgrzeszyli. Jestem grzesznikiem, Ty też nim jesteś. No dobrze, stwórzmy jeszcze krótką wyliczankę: papież Franciszek, Matka Teresa, mój synek, pop, pastor, ksiądz (nie tylko ten pedofil, także Popiełuszko), patriarcha, męczennik za wiarę... etc. itp. itd. Wszyscy. Nawet papież Jan Paweł II nim był, serio serio!

Jest taki odruch obronny: jestem bardzo fajna. No jestem! Naprawdę tak uważam - powaga! Nigdy nikogo nie zabiłam. (Wprawdzie raz potrąciłam rowierzystkę jadąc samochodem, ale nic poważnego jej się nie stało.) Staram się być maksymalnie uczciwa, właściwie to jestem o wiele bardziej uczciwa, niż wiele znanych mi osób. Uchodzę za osobę prawą, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że mam opinię takiego przeciętnie dobrego człowieka. Nie sądzę, by ktoś widział powody by się mnie obawiać (nawet ci, którzy uważają mnie za wariata, przypuszczalnie jednak dodaliby epitet "nieszkodliwy"). Jestem też taktowna. Raczej rzadko zaliczam towarzyskie wpadki, potrafię wysłuchac i pocieszyć, właściwie zawsze umiem powiedzieć szczere, miłe słowo. Ale uwaga - mam jeszcze lepsze niusy na swój temat: NIGDY nie zapaliłam ani jednego papierosa. Nigdy nie upiłam się, nie wiem co to kac, nie mówiąc już o innych środkach odurzających. Moim nałogiem jest... kawa! No przyznać trzeba, że wyłania się tutaj całkiem konkretny kręgosłup moralny, nieprawdaż?... Grzeczna jestem, nie? Kto jest taki grzeczny i poprawny jak ja? A ile dobrych rzeczy zrobiłam, ho ho ho. 

Problem polega na tym, że nie w tym rzecz. Możemy mieć super atrakcyjną fasadę. Mało kto z moich czytelników jest pijakiem lejącym rodzinę, seryjnym mordercą lub notorycznym oszustem. Grzech jest w nas głębiej, w każdym z nas, niezależnie od tego ile mamy okazji by się manifestował i jak dobrymi jesteśmy dyplomatami, by go ukryć (jak taki Kot w chwale na przykład). Nie dlatego jesteś grzesznikiem, że grzeszysz, ale grzeszysz dlatego, że jesteś grzesznikiem. A to jest różnica. 

Grzech w nas to nie tylko nieuleczalny po ludzku egoizm, ale przede wszystkim fundamentalny sprzeciw wobec Niego, bunt wobec Jego łaski. Mniej lub bardziej uświadomione odrzucenie, wotum nieufności podobnego do tego w Raju, które każe przytakiwać Ojcu Kłamstwa. Jest to dyspozycja a nawet skłonność od czynienia zła, która przybiera rozmaite formy, ale nawet nie musi przybierac formy - dziecko czy osoba w śpiączce niezdolna do popełnienia żadnego konkretnego grzesznego czynu również nosi ją w sobie. A konsekwencje sa poważne. Bóg jest nieskończenie święty, nie ma w Nim nic z grzechu, ze zła. Fantastyczna bliskość została zerwana, powstał niewypowiedziany dysonans. 

Jak już cytowałam wyżej - ci, co zgrzeszyli (czyli wszyscy) pozbawieni są chwały Bożej. Grzech jest jak parasol, który trzymamy nad sobą, i który "chroni" nas przed deszczem Bożej łaski, doświadczenia Jego miłości, konkretnego, namacalnego odczuwania jej. "Chronimy się" przed chwałą, przed mocą. Dlatego ulegamy iluzji, że On jest daleki. Zamiast cieszyć się i ekscytować Jego niesamowitą obecnością, jako chrześcijanie jesteśmy sfrustrowani i znudzeni. W wielu momentach życia jesteśmy żenująco słabi a nawet zupełnie bezsilni. Chorujemym mutujemy i rozpadamy się!! To wszystko są konsekwencje grzechu w nas i wokół nas. Bo grzech nie jest sprawą tylko prywatną. Każdy grzech poszerza zasięg panowania Złego na świecie. Dlatego grzech innych dotyka nas w sposób bezpośredni (chlejący mąż, podłożona noga), albo pośredni, jak w systemie naczyń połączonych funkcjonującym w przestrzeni niewidzialnej. 

Grzech jest jak cień. Zawsze ze mną. Czasem spektakularnie długi i widoczny, Czasem schowany pod stopami. Niewidoczny - w całkowitej ciemności. 

Hola, uważaj - nie piszę tu o jakiejś opresyjnej psychologii rodem sprzed 100 lat, nakazującej biednemu, różowemu dziecku się biczować i oskarżać. Nie piszę o nerwicowym szukaniu w sobie zła. To zło jest, czy tego chcemy czy nie. Najtrudniej to zrozumieć tzw. porządnym ludziom, bo patrzą na zupełnie inną warstwę siebie i wolą się na niej zatrzymać niż skonfrontować się z trudną prawdą, że głebiej jest bagienko. Niestety każdy z nas bywa "porządny"...

Nie mam tu na myśli płaszczyzny psychologicznej, a duchową w której sprawy mają tak, że jesteśmy grzesznikami. W sumie to dobrze zdać sobie z tego sprawę, naprawdę. To tak wiele, wiele wyjaśnia;) 

No i co. Słabo. Naprawdę nie jest to wszystko wesołe. Ale uświadomienie sobie prawdy o moim osobistym grzechu to już połowa sukcesu. A gdzie reszta sukcesu? c.d.n.


Marta (Kot w chwale) 

sp. to co - jesteś grzesznikiem, czy może nie?;) 









środa, 11 lutego 2015

Wiewiórka bije dzieci

Na dzisiejszym samotnym, niespiesznym spacerze, do którego zachęcała dodatnia temperatura, napotkałam w parku piekną wiewiórkę. Prezentowała się wytwornie, dumnie pusząc ognistorudą kitkę. Postanowiłam poobserwować ją przez chwilę... Nagle, u mojemu zdziwieniu stało się coś zupełnie nieoczekiwanego - otóż ta z pozoru cywilizowana dama szarpnęła swego małoletniego potomka za łapkę, przytargała pod drzewa i- zapewne nieświadomoa, że w okolicy są jacykolwiek świadkowie - przełozyła go przez kolano i zaczęło się tak zwane lanie tyłka za pomocą długiej szyszki. 



Towarzyszyło temu pojękiwanie malucha i zaklęcia matki: "teraz zapamiętasz, że tak się nie wolno zachowywać! Jak ty się odnosisz do własnej matki? Poczekaj tylko aż ojciec wróci do dziupli, to ci dopiero wleje!"

Nie wytrzymałam:
- Przepraszam panią, czy pani się orientuje, że w Polsce bicie dzieci jest zabronione prawem i karalne??
- O, kolejna mądra się znalazła... Droga paniusiu, nie wiem jak ty, ale ja jestem RZYMSKĄ KATOLICZKĄ,  a kilka dni temu sam paież Franciszek pozwolił bić dzieci, tylko po twarzy bić nie pozwolił. Więc biję w dupę i wolno mi!
- Proszę natychmiast przestać! Proszę wczytać się szerzej w nauczanie Ojca Świętego, w katechezy - choćby z ostatniej audiencji o tym, że dziecko nie jest własnością rodzica na przykład, o szacunku do dziecka, a nie czepiać się jednej - niefortunnej wypowiedzi!
- Niefortunnej? Co też pani powie! Przecież dla katolika papież jest NIEOMYLNY! Do kościoła chodzi a o nieomylności papieża pierwsze słyszy, co?
- Oj, chyba pani nie uważała na lekcjach religii! Z nieomylnością papieża jest jednak inaczej, niż pani sądzi... (i tutaj powiedziałam jej kilka słów prawdy).

W czasie naszej wymiany zdań mały wiewiór najpierw spojrzał na mnie oszołomiony a potem bezszelestnie wyśliznłął się mamie i pobiegł do dziupli. Mam nadzieję, że jego tata bedzie miał więcej oleju w głowie.

Jednak to przypadkowe spotkanie nie dało mi spokoju. Podzielę się więc i z moimi czytelnikami swoim stanowiskiem w tej sprawie. Jestem chrześcijanką- katoliczką. Rzeczywiście w Kościele Katolickiem istnieje pojęcie nieomylności papieża. Niestety przypuszczam, że przez większość - zarówno katolików jak i niekatolików - błędnie rozumiane. Zapewne znajdzie się niejedna osoba konstatujaca, że biedni katolicy pozbawieni się możliwości samodzielnego myślenia i rozeznawania we wszelkich kwestaich, w których wypowiedział się ten czy inny papież w ten czy inny sposób. Bo nie wolno! Nieomylność i już! A co za tym idzie - zakaz myślenia! (już nie wspominając o zakazie kontestacji) ;)

Żeby w Kościele Katolickiem wypowiedź papieża uzyskała status "nieomylnej" (w myśl dogmatu o nieomylności - słowo to wzięłam w cudzysłów, bo niekoniecznie jest najszczęśliwiej dobrane, niektórzy uważają, że sugeruje ono ideał, doskonałość, a zawsze można by jeszcze "głębiej i lepiej"...) papież musi się bardzo postarać. Musi, przemawiając ex cathedra, oficjalnie zaangażować pełnię swojego autorytetu, powołać się na niego wystepując w roli pasterza wszystkich wierzących i to tylko w sprawach wiary i morlaności. Przykładowo dokumenty papieskie typu adhortacja lub encyklika wcale nie musza mieć tegoż statusu. W istocie, od czasu ogłoszenia dogmatu o "nieomylności" czyli od roku 1870, jak się powszechnie uważa, tylko jeden raz papież skorzystał z tego statusu swojej wypowiedzi - a było to w roku 1950, kiedy Pius XII ogłosił dogamt o wniebowzięciu Najświętszej Marii Panny. Nie upraszczajmy więc sprawy mówiąc, że "papież jest nieomylny", raczej papieżowi przysługuje możliwość stworzenia okoliczności, w których jego wypowiedź osiągnie takiż atrubut.

Zatem - przy okazji wiadomej ostatniej afery po niedawnej wypowiedzi papieża dotyczącej postawy pewnego ojca, który "trochę musi dziecko uderzyć, ale nigdy nie bije w twarz", zachęcam siebie i każdego do samodzielnego rozeznawania. Stwierdzenie Ojca Świętego uważam za niefortunne, niestety może dać ono asumpt do wielu nadużyć. Ale tak jak papież Franciszek nie aspiruje do bycia "supernianią", tak ja mogę mieć w tej sprawie swoje zdanie i nie czepiać się tej wypowiedzi widząc jednak szerzej jego naukę.

A na koniec, dla wiewiórki z parku i nie tylko:



Marta (Kot w chwale)





niedziela, 8 lutego 2015

Fatal error - epizod pierwszy



... czyli skoro jest tak dobrze, jak Kot pisał tutaj, to dlaczego jest tak źle??? Skąd się wzięło zło? Czemu nie doświadczamy tej wspaniałej miłości Boga, wręcz przeciwnie - żyjemy w buncie, fochu i pretensjach, albo próbujemy Go tłumaczyć, "ratować nadszarpnięty wizerunek". Pytanie które pewnie nieraz w różnych odsłonach dręczy mnie i Ciebie.
Pytam zatem w imieniu wszystkich, którzy czasem konfrontuja się z tajemnicą zła: skoro Bóg jest taki dobry, wszechmogący, tak niesamowicie mnie kocha, to dlaczego wcale tego nie doświadczam? Dlaczego dzieci niewinne dzieci chorują i umierają? Dlaczego Auschwitz? Dlaczego chorują i cierpią zwierzęta? Dlaczego tsunami? A dlaczego znowu z kims się pokłóciłem, czemu mam zły humor, czemu boli mnie ząb, czemu dziecko mnie denerwuje, czemu w kościele słychać o polityce a nie o metafizyce, czemu pryszcze, dlaczego zmarszczki, po co rak? A depresja? A stwardnienie rozsiane? A zanikowe boczne?  Katar? Wojna? Epidemia? Zgubiony notes? Zwolnienie z pracy? Zboczeniec? Zbyt mało pieniędzy? WHAT THE FUCK??? 

"Przepraszamy, coś poszło nie tak" - rzecz by można. Może gdzieś powinien się pojawić taki komunikat, ale kto miałby go wydać? Bóg, to Jemu coś się nie udało? Jakiś bubel, błąd fabryczny wkradł się wproces stwarzania? 
Często słyszę chrześcijan nadużywających słowa "tajmenica" lub "wola Boże". Te słowa brzmią całkiem dobrze. W pewnych kręgach - wierzcie mi lub nie - budzą zaufanie. Ale krew się we mnie burzy, kiedy ktoś tymi słowami zakrywa to, co w Biblii jest odkryte i jasne. Co jest czarno na białym. To NIE znaczy, że nie ma woli bożej, a tym bardziej - że nie ma tajemnicy. Oczywiście, że są, bo "Myśli moje nei są myślami waszymi" (Iz 55,6) a poza tym tajemnice pozostaną na pewno do końca naszego życia na tym świecie, bo jak pisze św. Paweł: "Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno" (1 Kor 13,12). Ale istnieją zupełnie kardynalne zagadnienia, których natura została nam objawiona. Nie stało się to przypadkiem. Stało się to byśmy lepiej poznali Jego naturę. 

Więc zło istnieje, o czym codziennie przekonujemy się z całym okrutnym nieraz urozmaiceniem i dosłownością. Skąd się wzięło w świecie, który Bóg stworzył z miłości, dla kochanych istot - ludzi? Stało się coś bardzo złego, coś, co zmieniło bieg historii, także Twojej i mojej: 
"A wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył. On to rzekł do niewiasty: "Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?" Niewista odpowiedziała wężowi: owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, tylko o owocach drzewa , które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: "nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nei pomarli". Wtedy rzekł wąż do niewiasty: "Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spozyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło". Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią, a on zjadł." (Rdz 3, 1-7). No i stało się. Fatal error!

Nie wiem dokładnie (pewnie nikt do końca nie wie) na ile ta biblijna opowieść jest metaforyczna, czy rzeczywiście chodziło o owoc z drzewa, czy Adam i Ewa byli jedynymi, czy też było więcej "pierwszych grzeszników"... Nie jest to ważne. Najważniejsze jest to, że jak opisuje Biblia człowiek uwierzył Ojcu Kłamstwa - Szatanowi, który wzbudził podejrzliwość wobec Boga, zasiał wątpliwość. I człowiek poszedł za tą podejrzliwością. Tekst wyżej przytoczony można by wałkować długo, nie to jest teraz moim celem. Chce jedynie wskazać na konkretne miejsce kosmicznej katastrofy, która wstrząsnęła Wszechświatem, a nazywała się grzech pierowrodny. Pierotny porządek został - choć to mało powiedziane - zaburzony. W rzeczywistości duchowej ale i materialnej (!) wszystko stanęło na głowie! Grzech jak opad radioaktywny skaził świat. Uwaga - grzech ze wszystkimi swoimi konsekwencjami, którego najbardziej wyrazistą i złowrogą była ( i jest) śmierć. Jak pisze apostoł Paweł: "Zapłatą za grzech jest śmierć" (Rz 6, 23). No i śmierć zaczęła się panoszyć - wszak była konsekwencją grzechu, to jakby drugie imię grzechu, w którym nie chodziło o "jabłko", nie chodziło o to, że Adam z Ewą poszli na grandę, a potem Panu Bogu nie zgadzała się liczba "jabłek w ogródku". To obraz arcypoważnej rzeczywistości, w której przyznano rację Diabłu, oskarżającego Nieskończenie Dobrego o kłamstwo. Zgodzono się z Oskarżycielem. Cofnięto zaufanie do Jedynego faktycznie godnego zaufania. Postanowiono Go "przechytrzyć", sięgnać potajemnie i "nielegalnie", polegając na zapewnieniach Kłamcy po coś co i tak było dla ludziom przeznaczone. 

No i co dalej? Jak pisze Biblia, na bezpośrednie konsekwencje tego wolnego wyboru ludzi nie trzeba było długo czekać, na przykład kobieta musiała odtąd rodzić w bólu, a mężczyzna, - starać się o pożywienie w pocie czoła, zaś ziemia będzie mu rodziła "cierń i oset". Przyroda przestała współpracować, stała się krnąbrna i przeciwstawiła się człowiekowi, co zaowocowało też wszlkimi mozliwymi chorobami, zniekształceniami, wszelkim nieuporządkowaniem w naturze. Niszczycielkie żywioły, deformacje genetyczne - to jest wszystko po prostu złe. A zło to drugie imię śmierci. Choroba, starość, niedołężność, niższa produkcja włókien kolagenowych już po 25 roku życia... to wszystko są objawy śmierci. Powolne umieranie za życia. Takie "doskoki" do człowieka, kolejne uderzenia, a w końcu - to uderzenie ostateczne i nieodwołalne. Czy to jest dobre? Czy taki był zamysł Boga dla swoich dzieci? Nie! 

"Bo śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się ze zguby zyjących" Mdr 1,13
"Bo dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka, uczynił go obrazem swej własnej wieczności. A śmierć weszła na świat przez zawiść diabła". Mdr 2, 23-24 a
Fatal error. 

to be continued. (tutaj przecztasz część drugą;)) 

Marta (Kot w chwale)